A+ A-
    Wydawnictwo Oficyna

    Dziennik Muzyczny

    Strona główna
    Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik MuzycznyRecenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
    Poprzednia

    Wpis Dziennika Muzycznego numer 216

    Następna

    Koszalin, 14. 04. 2018 r.

     

    Porozmawiajmy o muzyce linii. I żeby linii melodycznych, bodaj pięciolinii. A tu co?

     

    Skupmy się na jednym, bo tekst będzie za długi i nikt go nie przeczyta. Niejaki Aubrey Beardsley w dzieciństwie był wirtuozem fortepianu a później został grafikiem i rysownikiem. Jego prace wpychane są nieco w to, co Anglicy nazywają „modern style” a Francuzi „art nouveau” - u nas zwane zwykle w dziwaczny i zakompleksiony sposób secesją, choć powinno być „nowy styl” albo „sztuka nowa”. Owa nowa sztuka była pewnie równie trująca jak nowa pobożność z łaciny devotio moderna – o czym na koniec.

     

    Omawiacze, ci – to zawsze wszystkowiedzący – twórcy o twórcach, tak to kwitują, gdy już doznają swego intelektualnego podniecenia:

     

    „W parze zaś z tą dążnością do ciągłego pobudzania i podniecania intelektu występuje u Beardsleya dążność do możliwie pełnego i bogatego oddziaływania na zmysły. Dzieje się to przecież w końcu XIX wieku, w epoce, w której strona zmysłowa sztuki poczyna odgrywać coraz większą rolę w porównaniu ze stroną intelektualną, strona dekoracyjna w porównaniu ze stroną znaczeniową, w epoce, w której ideałem artystycznym staje się muzyka. Wszystkie inne sztuki ciążą w jej stronę.”.

     

    Oto co nawypisuje omawiacz, gdy się zanadto podnieci... intelektualnie. A odkąd sztuka jest taka intelektualna i niedekoracyjna? Znaleziska po starożytnych świadczą raczej, że od zarania kipiała zmysłowością i brakowało jej myślenia o czymkolwiek innym jak tylko o tym, by zachwycić widza. A muzyka wynaturzyła się dopiero niedawno – dawniej była zbiorowiskiem wszystkich sztuk.

     

    Ale co dalej omawiactwo podpowiada:

     

    „Surowe i cierpkie kontury ilustracji do Salome ustępują miejsca w dziełach tworzonych pod wpływem mistrzów rokokowych liniom pieściwym i wdzięcznym.”.

     

    Tak, to teraz pieściwość iście okrąglutka i dalej:

     

    „Czy jednak będą to poważne i surowe linie ilustracji do Salome, czy pieściwe i melodyjne linie rysunków późniejszych – zawsze mają one u Beardsleya czar i elegancję niewysłowioną.”.

     

    Widać, że brakuje omawiaczowi słów, by ugotować te surowe linie w sosie własnym może świeżo ściętej głowy Jana Chrzciciela, podanej na tacy, by zadowolić tancereczkę tyrana, bo mu się wplątała melodyjność linii w to omówienie. Wszystko jest muzyką, zatem każda sztuka jest muzyczna i linie są muzyczne i to nawet melodyjne.

     

    Odpuśćmy i idźmy dalej, co nam podpowiada wyobraźnia omawiacza:

     

    „Wyćwiczone ucho słyszy muzykę w tych wygięciach i przegięciach, w tych splotach i zaplotach linii.”.

     

    Tak, to w istocie jest przegięcie… żeby nie powiedzieć bardziej zmysłowo. I dalej:

     

    „Najbliższą zaś jest może ta beardsleyowska muzyka linii pismu obrazkowemu i obrazkom kaligraficznym malarzy Dalekiego Wschodu.”.

     

    Słyszałem już podobne brednie. W oczach i uszach takich omawiaczy Mozart byłby zbiegłym z Turcji janczarem, który tak strącał z siebie odium przymusowej islamizacji, że słodkie dźwięki kanonu tonalnego, byłyby zapewne pobrzękiwaniem szabelką pod Wiedniem hord bisurmańskich.

     

    A co dalej, omawiacz:

     

    „Beardsley każe nam niejednokrotnie zapominać, że mamy przed sobą zarysy lub sylwety włosów, rąk, kostiumów, mebli i zmusza nas do napawania się czysto zmysłowym pięknem, muzyką tych plam i linii.”.

     

    To już było o tej pełni sylwet włosów muzycznych, ale zaraz dalej jest:

     

    „Beardsley polega na niezawodnym, niemal fizjologicznym funkcjonowaniu określonych motywów i tematów, pewnych deseni i arabesek, i umiejętnie łącząc wszystkie składniki razem, przyrządza z nich wywar ostry i odurzający.”.

     

    Tak, niezbadane są meandry duszy omawiacza, jakimi ścieżkami doprowadza nas do swojej kuchni, by wreszcie te linie ugotować i uwarzyć nam ten swój wywar. Nie wiem, jakim wywarem był odurzony ów omawiacz, by na koniec dać takie coś:

     

    „Ale muzyka linii oraz czarnej i białej plamy, którą stanowi może największy urok rysunków Beardsleya, jest wyłącznie jego własnością. Czar tej muzyki, jak wszystko, co indywidualne, nie da się ująć jakąś pojęciową formułę; trzeba go odczuć.”.

     

    Podobnie gada pijus przywołujący często tak zwaną słowiańską duszę, że aby czuć bluesa, trzeba to samemu przeżyć. Nie dziwota, że ten w sumie ciekawy rysownik, na rok przed śmiercią przeszedł na katolicyzm. Omawiacz, którego nazwiska i imienia nie zmilczymy tu, a był nim Mieczysław Wallis, stwierdza, że być może także pociągnął go zmysłowy przepych liturgii katolickiej. Bądźmy poważni – mówię – bądźmy poważni… Katolicyzm w oczach takiego omawiacza to niemalże dionizje, biegają koślawe Fauny i inne stwory mitologiczne. A resztki rozumu śpią tymczasem w głębi linii rysownika, który po prostu rysował, by przyozdobić Świat czymś nowym jak ci od nowej dewocji, zwanej nową pobożnością.

     

    Tak mniej więcej wyglądają związki muzyczne rysownika nowej sztuki z devotio moderna. I powiedzcie, nie ciekawy konglomerat dźwiękowy linii... I tak zrobiliśmy rzecz straszną – (pozornie) omówiliśmy omawiacza a w istocie modernę.

     

     

     

    Andrzej Marek Hendzel

     

    Do góry