Opublikowałem
tu krótki utwór „Graffiti salonowe”, który
stanowi część mojej niedokończonej opery o
ostatnich dniach króla Dawida. Jest to w istocie
partia wokalna na sopran, choć tu publikuję ją w układzie
na trąbkę. Trąbka jest instrumentem pogrzebowym, żałobnym
i wydaje mi się stosowna w tym miejscu. Utwór w całości
dedykuję Lechowi Kaczyńskiemu, Prezydentowi Najjaśniejszej
Rzeczypospolitej zabitemu przez naszą wspólną głupotę,
nas Polaków.
Zamieszczam
tu także tekst tego utworu, napisany 12. 06. 2007
roku. Czyli dosyć dawno. Jeśli ktoś ma problemy z
czytaniem poezji, a nawet tekstów piosenek, to niech
najpierw pomyśli, zanim coś niemądrego powie, po
przeczytaniu tego utworu.
Ryba
jest bowiem nie tylko symbolem chrześcijaństwa,
bodaj najstarszym, ale także symbolem drogi Jonasza
do prawdy. Jeśli ktoś powoli myśli, ból mu sprawie
zastanowienie się nad prostymi sprawami, niech
nabiera wprawy przez lekturę. Może być coś
trudnego, na przykład „Odyseja”. Ryba jak okręt
podwodny w swoich trzewiach wiezie swoje ofiary. Kto z
niej umie wyleźć na światło dzienne cały i żywy?
Rozumiem
też krytyków, pozornych erudytów, którzy zaraz
zawrzeszczą, że jak można pisać o symbolu chrześcijaństwa,
skoro całą tę arię śpiewa służąca na dworze króla
Izraela kilka wieków przed Chrystusem? A przed
Chrystusem to znaczy kiedy? Czyli to nie tylko zabieg
literacki, ani jakaś machloja terminologiczna czy
chronologiczna. Ale co zatem?
Graffiti
salonowe
Znów będę głodna. Znów będę
głodna. Znów będę głodna.
Nie mam nic z czego by chleb można
upiec.
Nawet kurz w młynie jest cały
zjedzony.
Ściany są takie, jakby je kowal
przed ogniem ukrył.
Okna wysoko rzucają światło
jakby kamienie.
Czego chcesz? Dosyć już.
Przecież chleb rośnie gdzieś.
Przecież tam jest.
Przecież tam pewnie gdzieś, rośnie
chleb.
Rośnie tam. Rośnie tam. Rośnie
tam.
Jakby dzień rośnie tam.
Przyszedł ktoś. Przyszedł tu.
Przyszedł ktoś.
I znowu dopiero podałam śniadanie.
I znowu dopiero podałam śniadanie.
I znowu dopiero podałam śniadanie.
Narysuję dziś znowu rybę.
Znowu mam dziś znowu rybę.
Dziś znowu rybę. Dziś znowu
rybę.
Narysuję dziś znowu rybę.
Narysuję dziś znowu rybę.
Narysuję dziś znowu rybę.
Narysuję dziś znowu rybę, co
wyrosła sobie w wielkich głębinach.
Co wyrosła sobie w wielkich głębinach.
Ach.
Ta ryba jest z piasku. I chyba
teraz jest już nieżywa.
Ta ryba jest z piasku i chyba
teraz jest już nieżywa.
Narysuję ją jednak dzisiaj. Choćby
była już nie wiem z czego.
Choćby była z samego chleba. O.
Przyszedł pomysł na wielką rybę,
wtedy trzeba ją narysować,
aby potem było na jutro coś więcej
niż teraz, gdy chodzę głodna.
Wtedy będzie głód łatwiej
znosić. Głód, kto go zatrzyma?
Kiedy jest, jakby był całym tobą
tu.
Wtedy nic nawet to, chociaż
chcesz, nic ci nie da.
Kiedy głód przyjdzie tu, możesz
ryczeć sobie.
Jakby on słyszał to, chociaż
jest głuchy jak pieniek.
Nawet gdy słyszy coś, to tylko
siebie.
Inni to plewy są gnane na
deszczu gdzieś i na wietrze.
Aby zdechły tam. Wtedy ryba jest
jak natchnienie.
Nawet gdy chleb...
Nawet gdy chleb... zabiorą ci,
zabiorą ci wielcy i ci,
którzy okradną nas... nawet świątynię.
Nawet świątynię.
Ryba jest, choćby ją tylko tu
kijem tknął.
Narysował ją na ścianie
zamiast obrać i podzielić.
Tylko po to, by nas wesprzeć.
Ryba taka jest.
Płonie tam ogień gdzieś. Ona
cała pływa tutaj.
Nie opuści cię na pewno. Choćbyś
płakał i umierał sam.
Andrzej
Marek Hendzel
|