Ponieważ jest to pierwsza recenzja płyty,
jaką zamierzam tu umieścić, to postanowiłem poświęcić
ją najbardziej niezwykłej postaci muzycznej XX
wieku – Ignacemu Janowi Paderewskiemu. Album, który
leży teraz przede mną, to przedziwna składanka
utworów i stylów, połączona tylko tą jedną
postacią i tym, że akurat te utwory przetrwały
utrwalone na taśmie papierowej wałków pianolowych
firmy Walte-Mignon.
Martwe
od pokoleń nagrania udostępniła Biblioteka
Narodowa i prywatny właściciel Muzeum Automatów
Muzycznych w Seewen w Szwajcarii. Ten kraj był
mocno związany z Paderewskim, gdyż w końcu i tam
zostawił po sobie swój Dom Paderewskiego. Wszyscy,
a może nie koniecznie wszyscy, pamiętamy Dom
Paderewskiego, do którego Ameryka zaciągnęła
Kargula i Pawlaka. Nasza siermięga w nieudolny sposób
zapłakała tam nad sobą. Ta sama siermięga, na którą
tak narzeka pewien reżyser filmów podrabianych na
amerykańskie, co stanowi obecnie modę w
kinematografii polskiej. Także on w swej płaczliwej
przemowie konkluduje, jakoby ci nowojorczycy
mieli takich intelektualistów. A jakichże to
nowojorczycy intelektualistów mają? I gdzie byliby
i na którym drzewie, owi nowojorczycy bez
Paderewskiego?
Oto
co mówi o owych nowojorczykach Izadora Duncan w
swoim pamiętniku:
„Ci
ludzie zdawali się tak zaślepieni snobizmem i chwałą
swego bogactwa, że nie mieli najmniejszego
zrozumienia dla sztuki.
W
tym czasie uważano artystów z coś niższego –
za rodzaj lepszej służby. Odtąd stosunek ten uległ
znacznej zmianie, zwłaszcza kiedy Paderewski został
premierem.”
I o
czym tu mówić? I po co powoływać się na
nowojorczyków? I po co pluć na siermięgę, która
stała się symbolem sztuki, odkąd Niemen zawył w
niej swoje piosenki?
Czym
byliby amerykańscy artyści bez Polaka, który grał
na fortepianie? Ano tym, czym był Mozart u
arcybiskupa Salzburga. Siedzieliby przy osobnym
stole dla służby. Pomiarkowali się owi
nowojorczycy, gdy ciemne Polaki wybrały go sobie na
pierwszego ministra. Co nie znaczy nic innego jak pierwszy
sługa. Ale sługa kogo? Całego narodu.
„Dobrze, dobrze - powie ów reżyser podróbek –
ale oni wykorzystali swoją szansę a my stoimy w
miejscu.”. Ale czy aby na pewno? Niech mi da ów
reżyser trzy miechy spokojnego życia, a wysmażę
mu taki scenariusz o Paderewskim, że durne
nowojorczyki z krzeseł pospadają, gdy to zobaczą.
I choć raz zrobi coś na światowym poziomie i bez
podrabiania kogokolwiek.
Jakimi
przymiotami ducha i jakimi talentami musiał się
wyróżnić i wsławić ów pianista? Jakie cechy
musiał mieć, aby porwać tak praktycznych i liczących
każdy grosz Wielkopolan? Wystarczyło kilka słów
i porwał ich do walki tak skutecznie, że podjęli
się czegoś w historii Polski niepojętego: Zwycięskiej
walki w zwycięskim Powstaniu.
O właśnie,
o tym dowie się każdy, kto weźmie tę płytę do
ręki i posłucha bodaj Sonaty Księżycowej
Beethovena. A potem zaraz dwóch brylantów samego
Paderewskiego - Menueta G-dur op. 14 nr 1 i Nokturnu
B-dur op. 16 nr 4. Tego pierwszego autor niniejszych
słów ma obecnie na warsztacie i jego chce dać
ludziom ponownie w nutach, aby grali go po przeróżnych
kątach nawet na syntezatorach. Doprawdy utwór to
nie z tej ani nie z tamtej epoki. Jakby kto stanął
w szranki z Mozartem może dla igraszki, a może dla
oderwania się od codziennego jazgotu.
A co
powiedzieć o utworach Chopina w wykonaniu pianoli
naśladującej do złudzenia sztukę interpretacji
Paderewskiego?... Początkowo niechętny tej formie
utrwalenia swego kunsztu uległ jednak jego urokowi.
I ulegnie mu każdy wrażliwy Polak i każdy wrażliwy
nowojorczyk. Czemu? Bo to jakby sam Paderewski stał
koło niego i zupełnie bez żadnego szumu wygrywał
swoje nutki na fortepianie Stainway-Welte, który
specjalnie spreparowany za sprawą obu tych firm w
1925 roku służy tylko do tego, aby ożywić zapis
na tej dziwnej perforowanej taśmie papierowej. Nikt
już nie wie, bo tajemnica poszła do grobu wraz jej
twórcami, jak nagrywano takie utwory. Szczęściem
umiemy je jeszcze odtworzyć. Obudzić ducha dawno
już minionego czasu po to, aby chociaż garść
oportunistów z XXI wieku obudziła się i usłyszała
ten głos martwej już techniki. Malutka książeczka
przy płycie bardzo ułatwi nam zrozumienie tego
zagadnienia.
A
czymże to jest w bardziej współczesnym języku?
Otóż taśma to zapis jakby zapis w formacie MIDI.
Urządzenie firmy Welte-Mignon to rodzaj sequencera,
albo jak kto woli sekwencera. Spreparowane do tych
celów pianino to nic innego jak rzeczywisty
sampler. I jesteśmy w XXI wieku, gdzie niemalże
doskonała technika próbkowania digitalowego zgrywa
to wprost na format cyfrowy. I mamy płytę CD z
nagrania pianolowego. Cud techniki dzieje się na
naszych oczach a właściwie w naszych uszach.
Szczęśliwym
trafem znaleźli się ludzie życzliwi i rozmiłowani
w muzyce i technice - i skrzyknęli się do kupy,
aby zrealizować to nagranie. Wytwórnia Papierów
Wartościowych dorzuciła swoje pięć groszy, aby
powstało z martwych mistrzostwo Paderewskiego, który
całe życie poświęcił dwóm rzeczom: grze na
fortepianie i Polsce. Szczęściem znalazł się tam
admirator muzyki, bodaj jeden, który zrozumiał, że
prawdziwe papiery wartościowe przechowywane są w
bibliotekach. A może wartościowe papiery –
jak kto woli. One zawsze nabierają wartości dzięki
pietyzmowi i trosce ludzi, którzy koło nich chodzą,
nigdy nie ulegając inflacji żadnej. Bo i
Biblioteka Narodowa ruszyła się wreszcie z zatęchłego
opłotka i wysiliła, aby przypomnieć sobie, że służy
narodowi. A Naród Polski potrafi, jak żaden na świecie,
docenić wielki wkład artysty w swoje dzieło. I
kto tego nie widzi, to bielmem mu oczy zarosły a w
uszach ma takie świeczki, że nimi nie tylko oświetlić
można jego ciemną norę, ale i jego mroczne
sumienie i skarlałą duszyczkę.
Szkoda
tylko, że nie znalazł się nikt, kto by powiedział,
ludziom pracującym nad tym nagraniem, że płyta CD
pomieści do 70 minut nagrania. Stąd dziwne połączenie
dwóch płyt, gdzie pierwsza jest wypełniona po
brzegi, a druga ledwie w połowie. Koszta wydawnicze
są takie same, nawet gdy na płycie nie znajdzie się
nic więcej niż tylko jeden dźwięk. Ludzie zajmujący
się zawodowo pieniądzem powinni chyba wiedzieć,
że wydawanie środków w taki sposób, to
marnotrawstwo. Czy nie było już więcej niczego na
wałkach pianolowych, co podpisał Paderewski swoimi
imionami i nazwiskiem?
O
takiej płycie tu mówię. O tej, dzięki której
Ignacy przyszedł do mnie wczoraj i rękami a właściwie
palcami automatu wygrał swoje cudowności, aby
Polak w Polsce czuł się w końcu jak artysta.
Czego życzę i Tobie miły Bracie Polaku i Tobie -
liczący swoje centy liczykrupo zadufany w swój
quasiintelekt - nowojorczyku.
Andrzej Marek Hendzel
|