Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 276
Koszalin, 08. 01. 2025 r.
Było lutników wielu… i każdy myśli, że jest Jankielem. Żydzisko plugawe zaśmieciło „Pana Tadeusza” swoim ckliwym cymbaleniem. Czy tego nie wystarczy? Mało nam było ich dominacji we wszelkich dziedzinach muzycznych, gospodarczych, medycznych, bankowych, prawnych i jakich tam jeszcze? Udawanie słabego, to ich największa sztuczka a potem taki ich bankier wgniata delikwenta w glebę i nawet mu łezka nie pocieknie.
A muzyka potrzebuje instrumentów. Ile jest tego lutniczego stadka? W takiej Polsce, która przed wojną była światową potęgą w produkcji akordeonów. To nie lutnictwo, ale branża pokrewna – też instrumenty muzyczne. I co zostało? Figa z makiem? Nie. Nawet bez maku. Bo Cię dziś, drogi Czytelniku, do tiurmy zamkną za poletko maku jak dłoń dziecka. A w instrumentach lutniczych od czasów słodkich w brzmieniu skrzypiec Grobliczów, co zrobiliśmy? Czego dokonaliśmy?
Nawiązałem kontakt z kilkoma lutnikami w Polsce. Chcę mieć gitarę z specyficznymi inkrustacjami na podstrunnicy. I jest lutnik, spokojny, uśmiechający się i tak wyglądała nasza ostatnia rozmowa:
- Zrobi mi pan inkrustacje na podstrunnicy? - Zapytałem.
- Ja bym musiał brać nie takie pieniądze, gdybym chciał takie rzeczy robić. Jakieś kwiatki. To dzisiaj robią maszyny. Tego nie robią ludzie. - A nic o żadnych kwiatkach nie mówiłem.
- Tak, wiem. - I tu próbowałem go jakoś zachęcać. Okazał się człowiekiem zupełnie bez empatii. W końcu nie wytrzymałem i mówię:
- I tak zrobię te inkrustacje.
- Na mojej gitarze? - Usłyszałem w słuchawce.
- Tak. - Odrzekłem.
- To ja panu nie sprzedam gitary.
- Dobrze. Ustaliliśmy zatem sprawę. Do widzenia. - I tyle było na koniec z mojej strony.
Tam w Kraśniku wysoko nos noszą lutnicy lokalni. Odporni na nieszczęście ludzkie i obojętni na problemy tego Świata. Jakim cudem sprzedana komuś gitara miałaby być ciągle jego? Ma się za Leonarda da Vinci? Jakim cudem ta moja inkrustacja miałaby coś popsuć w instrumencie? B. B. King miał taki zindywidualizowany instrument. Tak, nie jestem B. B. Kingiem. Tak, jestem Andrzej Marek Hendzel. Co łatwo zobaczyć pod tekstem.
Kup tu, człowieku, gitarę od lutnika. Nie dość, że każe Ci jechać tyle kilosów do siebie, bo jest możliwy tylko osobisty odbiór, to ma cię w liternictwie i to bardzo głęboko. Bo się naruszy świętość jego gitary, która jest podróbką gitary znanej amerykańskiej firmy na „M”. Każdy gitarzysta powinien łatwo odgadnąć, jakiej. Może sobie brzmieć jak marzenie, szumieć na satynowym pudle, bo jest olejowana dla poprawy jakości brzmienia. Może sobie być wygodna jak cud najlepszy… To ja jej nie chcę od kogoś, kto ma serce w kieszeni. To pic na wodę fotomontaż.
Potrzebuję gitary z duszą, od kogoś, kto wie, na czym polega tchnienie duszy w instrumencie muzycznym. Nie wystarczy się chwalić drewnem, choćby najlepszym. Widziałem gitary zrobione ze zwykłej zużytej palety i brzmiały ładnie. Z dziurami po sękach. Paskudnie zaszpachlowane. Czemu brzmiały? Nie było w nich pretensjonalnego nadęcia.
Jeśli się znajdzie lutnik, który skleci mi taką gitarę, jakiej potrzebuję, to cudownie. Jeśli posłucha moich wskazówek i to nie tylko jako wykonawcy, to jeszcze lepiej. Ale jeśli mi się ma nabzdyczyć, bo mu za mało zapłacą albo wymądrzać się, jaki to on jest niezastąpiony cud niewid, to odpuśćmy sobie takie lutnictwo.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry