A+ A-
    Wydawnictwo Oficyna

    Dziennik Muzyczny

    Strona główna
    Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik MuzycznyRecenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
    Poprzednia

    Wpis Dziennika Muzycznego numer 273

    Następna

    Koszalin, 02. 10. 2024 r.

     

     

    Jest październik. Czy tematy muzyczne się wyczerpały? Otóż, nie. Brakuje tylko słońca. Jest czasem rachityczne, jakby chciało jeszcze dychawicznie pokręcić wentylatorem. Wie­cie, tym z amerykańskiego filmu, co zawsze stanowi tło sceny trzymającej w napięciu.

     

    Kręci się wtedy wentylator. Wiatrak. Pamiętacie aplikację wiatrak? Do telefonu. Miliony lu­dzi dało się nabrać, że ta emitująca po prostu z głośniczka w telefonie odgłos wiatraczka, jego szum, służy do schładzania aparatu. Siłą tego odgłosu tak ludzi hipnotyzowała, że wierzyli, że to prawdziwy wiatraczek w telefonie. Ot, jak eksploatacja komóry pierze lu­dziom mózgi. Uwierzą w niemal każdą bzdurę, by tylko ta naobiecywała im tego, czego oczekują.

     

    Wyobraźcie sobie teraz partyturę, która gra i śpiewa. Zwykłą, papierową. Otwierasz taką i ona gra i śpiewa. Nie ma muzyków, orkiestry, chóru i śpiewaków a partytura gra. Sama, bez niczego. Nie potrzebuje zasilania, kabelków sygnałowych, monitorów. Tego całego technokratycznego zawracania głowy, które tak szybko się starzeje. Tu uświadamiają mnie różni, że pisanie nie ma sensu. Że z pisania nic nie wyjdzie, bo to czyta garstka ludzi. Ludzi nie interesuje coś, co zmusza do refleksji i myślenia. Im potrzeba szybkiego przekazu, jak kopulacja królików.

     

    W sumie, może tak. Tra ta ta. I koniec pieśni. Nie ma partytury, która nie zmęczyłaby ko­goś swoim rozmiarem. Nawet krótki zapis nutowy męczy. Tracisz wiarę we wszystko, gdy go dostajesz do ręki. Lepiej włożyć kompakta, fuj, jaki to staroć, wtyknąć dawniejsze narzę­dzie szpiegostwa i to nie tylko komputerowego, czyli pendrajwa (tak wiem, znowu po pol­sku). I to jeżdżące pióro ma tam pliczki w formacie skompresowanym i sobie puszczasz. A partyturka sobie leży i nie denerwuje. Nie fajnie. Miły, sielski obrazek, albo nie, miejski ob­razek. Wygodny fotel, leżaneczka, wypoczynek (jak go zwą inni). Rakiety arabskie nie lata­ją, bo tu ciągle Polska albo może i nie, głośniki dźwięczą wypełniając przestrzeń elektro­niczną muzyką. Zaraz zawołasz, że to muzyka symfoniczna, nie elektroniczna. Masz nawet wyłącznie nagrania analogowe. A odtwarzasz to na patefonie na korbę, gdzie igła od razu napędza dźwięcznik tuby? Nie używasz wynalazków elektronicznych? Choćby szlachetnej lampy elektronowej? Albo mniej szlachetnego tranzystora? Idąc w elektroniczny las tym więcej kwantowych bytów.

     

    A gdzie nam się podziała samowykonująca się partytura. Ano tu. Otwierasz ją i czytasz. Mózg pracuje, czasem tworzy obrazy a czasem nie. Nie ma wyjścia. Możesz ją mieć w pli­ku. Puścić z samplera. I tu też elektronika. Albo iść na koncert. Posłuchać jakiegoś lepszego albo gorszego wykonania, kogoś, kto ci narzuca swoją wizję utworu swoim muzykowa­niem.

     

    O czym my tu mówimy? O potrzebie muzyki? Czy o konsumpcji muzyki? Nie tak jest z po­wstawaniem utworu. Tu tematy muszą najpierw do ciebie przyjść. Skądś się wziąć. Wie­rzę, że od Boga. Czy jestem dzisiejszy? Oczywiście, że jestem. Jak je wklepiesz, tak je wkle­piesz, ale najpierw muszą przyjść. Są jak promienie Słońca.

     

     

     

    Andrzej Marek Hendzel

     

    Do góry