Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 10
Koszalin, 12. 04. 2009 r.
Popracujmy trochę w niedzielę... Skoro księdzu wolno, to i każdemu. Ksiądz ma sobie odmawiać nie tych rzeczy. Jest to rozkoszne powiedzonko: „Niedzielna praca w niwecz się obraca.”. Ale czy tam chodzi o „niedzielną” czy o „nie dzielną” pracę? Ot, pytanie. I zatem jeśli to jest wtedy „Dzielna praca w niwecz się nie obraca.”. I akordów – sylab jest zgodna ilość, ale sens inny. I jakie to zgodne z nauką Jezusa, wszak Chrystus zezwalał uczniom na zbieranie kłosów w sabat. Potem komercjaliści, dla wygody zatruli naukę kościoła tym, że, co można w sobotę, w niedzielę jest nadal zakazane. Iście diabelskie oblicze ukazał światu i tym razem zakamuflowany faryzeizm.
Ale porozmawiajmy o czuprynach. Gdy ktoś wspomina Paderewskiego, zaczyna zaraz gadać nie o muzyce, ale o jego płomiennej czuprynie. A jak Paderewski się zestarzał, to o zeszłej świetności... czupryny. Czy to w akademickim stylu, czy w jakimkolwiek innym. Niedawno, zanim autor zaczął pisać ten Dziennik, naszła nas rocznica śmierci Karola Szymanowskiego. Jego czupryna zawsze była bez zarzutu, mógłby być nawet oficerem. Każda służba i każda armia z chęcią by go przyjęły. Gdyby nie – gruźlica. Bajka „Prawda o koniku polnym i mrówce” miała być nawet jemu zadedykowana. Ale niestety nie została, bo tego konika polnego nie zabiła natura koleją rzeczy, ale coś zupełnie innego. Inna złowroga siła...
Akademia, ten cud cywilizacji, ta napuszona kwoka, która zaora każdego koguta, ta nioska jajeczna robiąca sobie jaja ze wszystkiego, a z której można tylko jaja sobie robić, choć taka wzniosła i dostojna. Szymanowskiego zabił flirt z akademią. Już w 1915 roku, jeszcze w Kijowie, kusiła go ta jędza. Jak to oni wymiotą śmieci i dostanie ze dwa patyki w rublach srebrem. Pisał wtedy: „Jakaś obojętna, obca mi zupełnie przyszłość, jakaś zmora pracy zupełnie niepotrzebnej, pożegnanie z tym, co mi najdroższe w życiu: ze swobodą, Południem etc.”. Oto zmora akademii. Zabójcza, bezduszna trucizna o wonnym powonieniu kruchty.
Ktoś powie: „Ale były czasy, że trzeba było krzewić kulturę muzyczną młodzieży.”. Co za dalekowzroczny osąd dziejowy. Ale artysta ma tworzyć, a nie siedzieć w szeregu korektorów i w ich krzesłach, choćby na najbardziej zaszczytnym stolcu. Dla twórcy to śmierć za życia. A czasu na życie i tak mało. Czego będą potem uczyć w tych akademiach, gdy twórcy zajmą się zasiadaniem? I akademia ukatrupiła Szymanowskiego. Pierwsza przychodzi śmierć duchowa, a potem to już z górki. A ta wiedźma dusić twórczość potrafi jak żadna inna.
W Polsce obecnie pełno jest zwolenników białej dominacji, którzy rozsiedli się za rzemieślniczymi pulpitami muzykantów i utrzymują, że muzyka europejska jest biała. Może i jakaś biała szmata powiewa im nad głowami, ale, jak wiemy z historii, takie coś zupełnie co innego oznacza. Na łyso ogolona pała też nie jest tym samym co przedmiot fallicznego kultu. Zajrzyjmy do książki „Seks, narkotyki i rock and roll” – czyli książki o piłowaniu paznokci, o przepraszam, o The Rolling Stones. Żadnych intelektualizmów a tylko „Mały czerwony kogucik”. Gdyby nie tacy jak oni i ich ryki mało co by zostało z muzyki w XX wieku. Wynika stąd, że biały ma w tym względzie zawsze poglądy lewicowe, a nawet le-wackie. Co więcej, nawet przedstawiciel White power koguta ma czerwonego. Chyba, że ma coś, delikatnie to ujmując, z całokształtem skórnym. Czyli jest biało-czerwony. Czego i Tobie Czytelniku - i sobie życzę w ten dzień sławny.
O takiej muzyce mówi autor, o muzyce kochającej swój kraj. Za co? Za cokolwiek. Nie musisz, Bracie Polaku, zaczynać dnia od Ab ovo, ad mala. Wystarczy, że skończysz na jabłku. Czyli może być nawet – po maluchu. Nie koniecznie podgryzając bliźniemu gardło na jego jabłku Adama, ale na zwykłym, krajowym, niedrogim i najlepszym na świecie jabłku gdzieś spod Skierniewic. O, tam umieją jabłka wyhodować. Tyle łysych i czerwonych nigdy nie owłosionych owoców na drzewach.
I tym skończmy ten urywek muzyczny, ten akord wzmocniony elektrycznie, jak gryzienie jabłka albo co gorsza kiszonego ogórka. I tym autor kończy, aby zagryźć to czerwonym winogronem, aby choć przez chwilę być na Ziemi Świętej, tam gdzie Jezus szedł na ten kawałek drewna, aby potem napełnić nas, swoich bliźnich - nienawiścią... choć planował raczej miłość, bezwłose koguciki i inne takie cuda natury. Poprawcie się, częściej sięgając do serca, gdzie muzyka ma najwięcej miejsca i mówi do każdego tak samo. Nie ma wieży Babel, nie ma pomieszania języków i hipokryzji. Jest tylko muzyka.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry