Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 1
Uwielbiam dyskusje, ale z kim tu dyskutować... Wejdzie człowiek na listę dyskusyjną o muzyce i się zaczyna. Szarpanina bez ładu i składu. Co to ma wspólnego z muzyką? Może panowie - wymieniam w takiej kolejności, bo to w istocie w przeważającej mierze jegomoście - naparzają się po łepetynach smyczkami, pałkami od perkusji. Ktoś komuś nasadzi na kark kołnierzyk z gitary. Pulpity uniosą się w górę, jakby szukały natchnienia... i natchnienie jest do... dalszej kłótni.
Gdyby choć jeden raczył trzymać się tematu. Gdyby choć jeden podjął rozmowę. Ale nie - jedynie walenie po łbach. A są pomiędzy smyczkowiczami ludzie z tytułami. Pulpitowcy też mają za sobą odsiedziane zajęcia w mroku akademii. I tylko tyle stamtąd wynieśli, co mogą teraz użyć jako sprzętu w nawalance. Coś mi to zajeżdża niemym filmem i to puszczonym od końca.
Kobiety niezbyt chętnie zaglądają w takie miejsca. Mordownia muzyczna to niekoniecznie atrakcyjne miejsce dla kobiet. Ale i tam jakąś dzielną damę można rozpalić. Ona jest jedynym wartym uwagi uczestnikiem tego spektaklu. Kapela w kącie siedzi, nawet nie rzępoli. Nikt nie śpiewa, nikt nie tańczy. Coś porozlewane jest na podłodze. Lepiej zamilczeć nad składem owej cieczy. Na stołach brudno, stare kufle z muzycznym wzornictwem szklanym to jedyny motyw tej mrocznej nory.
Lubię oglądać filmy, gdy już trwają. Można wtedy nieco mózg wysilić, domyślając się, o co tu w tym wszystkim chodzi. Film naszego życia także oglądamy jak pasażer, który wskoczył do pędzącego pociągu. Wszystko już tu było - tylko nas nie było przedtem. Ta niewielka zmiana, tak wielu czyni ból i zamęt w głowach, że pierwsze reakcja jest: „Czego! Tu wszystko zajęte!”. Nawet się człowiek nie zapytał o wolne miejsce. Wystarczy mu, że postoi sobie wdzięcznie na korytarzu i na krajobrazy mijane za oknem popatrzy. Byłe go to dowiozło do jakiego pięknego miejsca.
Siedzący pasażerowie, konsumujący muzykę kolejowej pulsacji, zgrzyty rozjazdów i stacji, to mili ludzie. Kultura w ich wykonaniu to drewniana kukiełka, którą obracają, z braku lateksu. Nie zauważyli, że rozwój technologii wdarł się także do kukiełkarstwa. Teraz nawet laleczki mają miłe mięciuchne twarzyczki.
Muzyczność! Co to ma wspólnego z muzycznością? Ano, chyba niewiele, w każdym razie z tak pojmowaną muzycznością kukiełkarzy. Są drewniane lale i są drewniane mózgi. Może to i tańczy, ale aktor uciekł i nie pociąga za sznurki, patykiem żadnym żaden już nimi nie pomiata pomysł. Wszystko śpi za dnia, a wieczór coraz bliżej.
I nagle rozdziawiają się drzwi teatru. Wparowuje publika, bileterzy trzymają się za głowy, dyrektor teatru pada na zawał – o, już karetka jedzie, białe kitle - czy jakie to teraz nosi to krzyżactwo - tachają go na noszach, ławki huczą i zgrzytają. Nagle robi się cisza przemiła dla ucha. Kurtyna idzie w górę. A na scenie kto? Hendzel.
Publika rozdziawia gęby, ktoś gwizdnął uroczo, pierdnął siarczyście, aż się teraz rozgląda po sąsiadach, szukając winowajcy, ktoś sąsiada elegancko łokciem szturchnął, ktoś trącił okrągłość pani z trzeciego rzędu. Doskonale! I zaczyna się przedstawienie. Dźwięki, stale dźwięki, czasem coś zagadają, ale więcej śpiewu niż gadki. Publika zbaraniała, bo nie wie, kiedy klaskać, to i nie klaszcze, rąk szkoda, tam w rączuchnach takie delikatne kosteczki. Kurtyna zapada się w siebie. Publika milczy i nagle... tu dośpiewaj sobie, bratku, dyskutancie, co ci głowa do głowy podpowie.
I teraz publika wali do wyjścia. Rumor się wszczyna. Bileterzy uciekli do swojej kanciapy i siedzą cichutko. Ktoś z nich w końcu westchnął: „Nareszcie.”. Wytoczył się pierwszy na korytarz, spojrzał - upewniając się, że już po wszystkim - i niepewnie, zwolna, kocim chodem zbliża się do drzwi wyjściowych. W jego dłoni klucz muzyczny. Zgrzytnie i odetnie drogę powrotną publice. W teatrze cisza, spokój. Wreszcie kukiełkom nikt nie przerywa błogiego leżenia na półkach magazynowych. Lateks im nie wysycha i nie twardnieje na pyskach, bo są z drewna. Dalej leżą wygodnie na swych drewnianych bioderkach i klatach. Cóż za błogostan. Żadnego ognia, żadnego wrzasku, żadnego zamieszania - nikt im nie wypomina sztuki. Są sztukami z magazynu. Każdy w końcu ma swój numer.
„A Hendzel?!” - zawołasz, drogi czytelniku. Ano Hendzel pisze teraz do Ciebie swój dziennik muzyczny. Nie nawsadzał jeszcze żadnych mądrości, aby Cię do szczętu nie zanudzić. Opisał jedynie ramy spektaklu. To od Ciebie zależy, co tam się wewnątrz stanie. Jaki razem uczynimy fajerwerk. Co nawymyślamy, burząc błogostan kukiełkowy. Czy nie pięknie? Ty i ja. Ale będzie. TO DYSKUSJA.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry