Internet
to kanalizacja odwrotna. Mylą się ci, którzy uważają,
że to ściek. Należałoby raczej ukuć nowe pojęcie
– wciek. Taki jest Internet. Wlewa się człowiekowi
w prywatność jak rura kanalizacyjna umieszczona
wylotem do środka. Niezbyt piękne widowisko. Ale
ludzie pragną go jak narkotyku. Widać mimo tego
wektora ruchu ścieków czy też wcieków, każdy
pozbawiony Internetu osobnik, który wie do czego ten
dinks służy, czuje się jak człowiek pozbawiony
kanalizacji. Konieczność chodzenia do wychodka na
zewnątrz, albo za stodołę, to dosyć upierdliwa
procedura.
Nie
wyrażam się tu parlamentarnie – powinienem napisać
raczej – na szczęście nie wyrażam się tu
parlamentarnie, bo parlamentaryzm obecnie ogranicza się
do prostackiego ataku personalnego, a ja mówię o ważnych
rzeczach i pyskować na kogoś nawet mi się nie chce.
Szukałem
ostatnio słowa spomiędzy lubię i kocham, czegoś
jakby emocjonalnie wyższego niż ckliwe lubię
lizaki i nieco słabszego niż pełne emfazy kocham
człowieka. Jest cudowne słowo nienawidzę.
Jest to jakaś antyteza, zaprzeczenie czegoś, gdyż
zawiera przedrostek nie. Skoro ktoś nie-nawidzi,
to znaczy, że czegoś więcej niż nie lubi, a
istnieje słowo lubi, to znaczy, że może
istniało słowo nawidzę, tylko je zapomnieliśmy.
Zatem nawidzę muzykę. Nie wiem, czy ją kocham,
ale na pewno wiem, że jest to stan więcej niż lubię.
Nawiść muzyki – to dopiero neologizm, a może nawrót
do starego. Później się zastanowię, jak to urobić
z grecka.
Nawistny
stan – oto stan którego powinniśmy pragnąć,
skoro plan miłości bliźniego się nie powiódł.
Istnieje niestety sformułowanie nie cierpię
czegoś, które można odebrać przewrotnie. Skoro nie
lubię, nie mogę znieść, nie znoszę
czyli nie cierpię są tożsamościami w większym
lub mniejszym stopniu, to cierpię znaczyłoby lubię,
mogę znieść, znoszę, a masochizm byłby stanem
samozadowolenia wynikłego z cierpienia. Przy czym
poddający swoje ciało umartwianiu, szczególnie
mnisi i święci byliby wyuzdanymi
hedonistami. Ale nie cierpię znaczy tyle co: nie
mogę ścierpieć, czyli mogę ścierpieć
nie byłoby tożsame z cierpię coś jako lubię.
Ale to jest jednak wątpliwe wyjaśnienie i nie
cierpię jako nie lubię jest mocno
podejrzane. Raczej jest to przyznanie się do płytkości
i powierzchowności swej natury, nie cierpię znaczyłoby
raczej, jak jest słabym wewnętrznie i nie
umie się cierpieć, bo jakby się umiało, umiałoby
się przeżyć coś głęboko – czyli przecierpiałoby
się to albo ścierpiało.
Nawidzę jednak tylko ten
stan, w którym jestem w stanie wytrwać, widząc to
lub cierpiąc to innymi zmysłami, co jest możliwe do
zniesienia. Muzyka jest taka. Czasem ją widzę a to w
nutach, a to gdy pobudzam lub ktoś pobudza instrument
do drgań akustycznych, albo otworzy gębę, aby wydać
z siebie słup fali akustycznej, albo słup
akustyczny. Ale najczęściej cierpię ją znosząc
jej odgłos. Moja nawiść jest wtedy do zniesienia i
ścierpienia. Muzyka daje mi to coś, co ani mnie nie
skazuje na wyuzdany hedonizm ani nie pakuje do świata
nie cierpiących niczego pustych duchowo odbiorców.
Czy to jest stan oddania się totalnego. A popróbujcie
tak jak ja, a sprawdzicie to cierpienie na własnej skórze.
Muzyka wam da powód do nawiści.
Andrzej
Marek Hendzel
|