Dostałem
dzisiaj „Bajkę” Stanisława Moniuszki. Partytura
stareńka, Józka Stalina pamiętająca, bo z 1949
roku. Czy obecnie jest dostępna? Nie wiem. I nie chcę
wiedzieć. Może któryś wydawca dał ją w ofercie.
Może ten sam PWM zrobił tę łaskę i wydał to nie
w formie taniego reprintu. Może.
Ale my
nie o tym. Znam trzy nagrania tego utworu. Pierwsze w
wykonaniu Narodowej Orkiestry Polskiego Radia w
Katowicach prowadzonej przez Grzegorza Fitelberga.
Nagranie leciwe, jeszcze monofoniczne. Słychać
stukanie ludzisków, jakieś odgłosy ze sceny albo z
publiczności. Wszystko jakby w jakimś lejku. Ale skąd
ten ogień w wykonaniu? Skąd ta niezwykła dynamika?
Zobaczmy na załączonym obrazku, jak to się ma do
najnowszych technik obróbki dźwięku.
Widzimy,
że pierwsza partia do wyraźnego skoku dynamiki grana
jest stosunkowo głośno, ale szybko. Buduje napięcie. I o efekt nie
trudno, gdy orkiestra uderzy forte po wstępie i
partii fletu. I jest walnięcie dźwięku,
jakby kto ogień rozpalił z czegoś łatwopalnego.
Jakby kto zarządził totalną rozpierduchę, ale bez
niepotrzebnej egzaltacji i przesady w efektach. Dalej
orkiestra wprost wybucha, skacząc od pianissimo do
fortissimo. Jak przebłyski świadomości.
Dalej
jest wykonanie Sinfonii Varsovii, gdzie w roli
dyrygenta wystąpił Grzegorz Nowak. I co widzimy? Uleglibyśmy złudzeniu optycznemu, bo w istocie cicha
partia wstępu jest grana akuratnie, jakby nieco od
niechcenia z wyraźnymi przeciągnięciami. Jakby z
wileńska. I dalej także uleglibyśmy fatamorganie,
bo głośno nie jest w chwili, gdy wejdzie cały
aparat orkiestrowy. Oczy nas mylą? Wygląda to tak,
jakby orkiestra wyrwała z siebie wszystko, co może,
aby uzyskać tę dynamikę. Co potrafią współczesne
metody masteringowe. Nie ma to jak oszustwo wzrokowe.
Ognia w wykonaniu nie ma, bo jest za dużo wiary w
przestrzeń muzyczną. Utwór nawiązuje do tradycji
wykonawczej. Jest jakby fitelbergowski, ale brakuje mu
pociągnięcia. I zapytam się realizatorów dźwięku,
gdzie miałby się podziać ffff przy takim podejściu,
gdzie nie widać różnicy już między wstępnym
forte a finałowym fortissimo? Ale wszystko ładnie
zmiksowane, żadnych przesterów, choć musiały być,
gdyby to było uczciwie nagrane. A może to sama
orkiestra pogubiła się w rytmie i dynamice i na jedną
modłę grała głośno i bardzo głośno.
I
dalej bądźmy upierdliwi aż do przesady. Otóż jest
to trzecie wykonanie Orkiestry Symfonicznej
Filharmonii Świętokrzyskiej pod dyrekcją Jacka
Rogali. Wykonanie zgrabne, zupełnie bez ognia. Nie
analizujmy już wykresu. Początek jakby trochę
szybciej niż u poprzednika, ale to pozory, bo utwór
w całości zagrany nieco wolniej. Jakby ktoś
oczekiwał delikatności od czegoś, co kipi werwą.
Ale to ciekawe wykonanie i godne pochwały.
Ogólnie
zatem mamy trzy „Bajki”. Moniuszko rysuje się nam
jako bajkopisarz, co staje się bliskie sercu autora
tych słów. Ale gdzie w tym wszystkim symfonizm tego
kompozytora? Gdzie to, co on zawarł w tym utworze, który
mimo zarzucanych mu przez wielu braków warsztatu
kompozytorskiego, jest fenomenalnym utworem. Małą
perełką na tle całej miernoty polskiej XIX wieku.
Utwór z którego rżnęła na maksa cała szkoła
rosyjska od Korsakowa do Prokofiewa. Ale u nas utwór
grany rzadko, czasem dla podtrzymania tradycji
pokazywany w świecie, ale niemrawo, aby nie drażnić
tuzów muzycznych tą niechcianą polskością.
Tylko
czemu jest w tym kawałku taki fajerwerk? Taki ogień
płonącego stepu i lasu, choć autor przekornie nazwał
to „Zimową opowieścią”? Kto tu z kogo zażartował?
Kto tu nie rozumie wartości tego dzieła? My –
Polacy, czy cała reszta? Dla unaocznienia jego
dziwnej struktury zamieściłem te rysuneczki.
Hipernowoczesne obrazowanie muzyczne. Każdego można
poddać takiej wiwisekcji, ale niezapomniane wykonanie
pokierowane przez Fitelberga mówi nam, że ogień da
się wykrzesać nawet ze zmarzniętej kłody – jeśli
się zapragnie. Jeśli się zapragnie muzyki szczerej,
nośnej i pięknej.
Andrzej
Marek Hendzel
|