Świętość
idola*
Nie
napisałem nigdy niczego genialnego
niech
chociaż będę
mordercą
Mozarta.
Ci
wszyscy mali bałwochwalcy
już
teraz stawiają go
wyżej
Boga.
A
co będzie za dwieście lat
kiedy
moje opery
znikną
bez śladu.
Co
z tego, że nie miałem z tym...
całkiem
zupełnie
nic
wspólnego.
Lecz
lepszy kamień znaleziony na ulicy
niż
zgniłe jabłko
odziane
w jedwab.
Zatem
jeśli mam cały przeminąć
to
niechaj zostanę
burzycielem
tej świątyni.
* A
dla wszystkich tych idiotów, którzy mylą podmiot
liryczny z autorem utworu, powiadam: to przedśmiertna
aria Antonio Salieriego, gdy, być może z demencji
starczej, uznał się za mordercę Mozarta. Ale jeśli
musicie przy okazji opluć autora tego drobiazgu, to
proszę bardzo. Ciekaw jestem, jak żywotna będzie
ta plwocina, szczególnie tych wszystkich górnolotnych
anonimów, których lotność umysłu pozwala śmiało
pełzać po asfalcie, betonie i skorodowanym żelastwie.
Ale żeby dźwięk jaki sensowny wydawali przy tym.
A to nie, a to nie nawet tonika, ani nawet seria.
Ot, taplanie się w ślizganie w ślinie. Zjawisko,
raczej, wokółmuzyczne i amuzyczne.
Andrzej
Marek Hendzel
|