Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 28. 05. 2009 r.

 

 

 

Opowiem o wielkim mieście, które nazywa się Kraków. Czy o tym dzisiejszym, gdzie burzy się zabytkowe drukarnie po to, aby tam postawić hotele? Nie koniecznie o tym. Czy o tym, gdzie mierne popowe aranżacje muzyczne na składy pseudosymfoniczne uchodzą za przedmiot pożądania rady miejskiej i miłośników rzekomej muzyki? Nie koniecznie o tym.

 

W XVI wieku żył w Krakowie grajek. Fenomenalny grajek, który zaczął muzykować wcześnie i wcześnie został zauważony przez ostatniego z Jagiellonów. Był nim Wacław z Szamotuł. Pozostałe po nim fragmenty i nieliczne ocalałe dzieła świadczą o wielkim potencjale, jaki miał. Wśród współczesnych na świecie nie było wielu godnych tego, by nazwać ich bodaj równymi mu w umiejętnościach i smaku muzycznym. Jego kompozycje są wielkie. Jego motet In Te Domine speravi jest lepszy w głębi wymowy niż utwory sławnego Palestriny.

 

Pochwała jaką można znaleźć dla Polski, jako kraju zdolnych muzyków nigdy nie wyjdzie z ust Niemca. Chyba że w nim obudzi się miłość do prawdy a nie do wrodzonej pazerności na cudze dobra. Dlatego to przez H. E. Wooldridge’a w drugim tomie The Oxford history of music. The polyphonic period wydanym w Oxfordzie w 1905 roku zostało wypowiedziane zdanie:

 

Przy całym uznaniu dla Holandii i Niemiec możemy powiedzieć, że szkoły ich nie wypowiedziały się przed rokiem 1600. W Polsce jednak, a szczególnie w Krakowie, widzimy, że szkoła, która bez wątpienia zasługuje na to imię, długi czas przed tym okresem istniała. Godnymi uwagi członkami jej byli Wacław Szamotulczyk, Marcin Leopolita i Tomasz Szadek.

 

Obiektywizm, na który nie stać przecież żadnej istoty ludzkiej, przybliżył się nieco do ust człowieka, dzięki Brytyjczykowi. Bez zawiści wiecznie niesytego sąsiada, który lubuje się w kłamliwych frazesach a tylko czyha na to, by coś wyrwać drugiemu.

 

Istniało w Polsce wielkie dziedzictwo muzyczne, które przez niefrasobliwość rodaków zostało zaprzepaszczone. To my, Polacy, a nie kto inny jesteśmy winni temu stanowi rzeczy. To nasza głupota narobiła tego bałaganu, a skutki tego wołają o pomstę do nieba. Wielu głupców na katedrach zapomniało o tym, co mieliśmy, bo późniejsze dokonania innych ludów przyćmiły pamięć o dawnych utworach. Ale jeśli cenimy bardziej starożytną rzecz z uwagi na jej wiek i zdolności kraju, który ją stworzył, to czemu plujemy na swoje wielkie dokonania sprzed wieków?

 

Ileż pięknych utworów zostało zaprzepaszczone przez to zaślepienie Polaków? Kto nam wynagrodzi skutki tego bezhołowia? Tak to kwituje Zdzisław Jachimecki:

 

Mała więc pewnie tylko część produkcji kompozytorskiej Szamotulczyka uniknęła zwykłej kolei losu: zniszczenia – rzeczy łatwo ulegającej zagładzie w ciągu blisko czterech stuleci.

 

A najgłupsi byliśmy zawsze, gdy dawaliśmy się okradać tym, którzy nie mieli niczego, czym mogliby się pochwalić, ale dokonania ich późniejszych autorów mogły rodzić przypuszczenie, że ci autorzy nie są pochodzenia Niemcami. Dla oszukania następnych pokoleń Niemcy potrafili wyrwać Polsce ich autorów po to, aby uzasadnić sam fenomen autorów takich jak Jan Sebastian Bach u siebie. Fenomen na ziemi, która nie miała rodzimej tradycji muzycznej.

 

Nie obeszło się bez tego, żeby zachłanność niemiecka w kierunku przyswajania kulturze narodowej wszystkiego, co przedstawia większą wartość, nie wyciągnęła drapieżnych swoich pazurów również i po Pękiela.

 

Rozumowanie Niemców było bardzo proste: „Skoro mamy Buxtehudego, Bacha, Händla to przecież Pękiel też był Niemcem.”. Siła prostactwa, ale poparta bagnetami pruskiej armii i wystarczyło. Mówimy tu o prawie sto lat późniejszej tradycji wielkiego miasta Krakowa.

 

Czy musimy być tak ślepi i dalej się samemu okradać z tego, co najlepsze u nas samych? Czy musimy wyrzucać na śmietnik historii własne dokonania? Czy znudzenie, głupota i sprzedajność muszą ciągle tryumfować w Polsce?

 

Naśladowcze popisy miernot, które brylują w umysłach naszych odbiorców muzyki, a zarazem pustka w mózgach naszych szacownych specjalistów od muzyki wszystko to w sumie tworzy przeraźliwy konglomerat zaprzaństwa i pogardy dla siebie samych. To jak podpalanie własnego domu, w którym się siedzi. Żałosne widowisko.

 

Dlatego prace takich ludzi jak Piotr Kamiński i Stanisław Dybowski to brylanty na tej pustyni. Czemu? Bo próbują odwrócić tę ohydną tendencję naszych znawców. Pierwszy przypomina światu o Kurpińskim, Moniuszce albo Różyckim. A drugi odbiera Rosjanom i Niemcom tych autorów i wykonawców, których złodziejska tradycja tych dwu krajów przywłaszczyła sobie i ich tradycji muzykograficznej. Za jakiś czas, jeśli nie odwrócimy tej tendencji za sprawą takich ludzi, także Andrzej Marek Hendzel uznany zostanie za Niemca, albo Rosjanina. A przecież muzyka nie zna granic narodowych. Jest wielką siłą wolną od nacjonalizmów, tego grzechu Niemców, o który tak delikatnie obwinił ich Fryderyk Nietzsche. Ale jak zwykle nacjonalizm niczego nie zrozumiał, bo jego jedyną ideologią jest pazerność, a nie muzyka.

 

 

Andrzej Marek Hendzel