Nasi, polscy muzykolodzy,
uprawiając biczowanie polskiej muzyki, zapomnieli,
że rodziła się ona w bólach na straszliwym
kamienisku, gdzie pieśń żyła już tylko w wyobraźni.
Pojedyncze
zapiski, które głównie u obcych wydawców pozwoliły
przetrwać bodaj nędznym śladom po jej kruchej
egzystencji, to żaden dowód kondycji ówczesnej
muzyki polskiej. Tyle pieców, których nie zdołała
uniknąć polska książka, tyle pieców, w których
spłonęła muzyka... Czy ktoś widział te sterty
pięknie poukładanego drewna opałowego zwanego
Polską? Tam, gdzieś, pośród węgli z paleniska,
albo już zimnego popiołu zginęły nuty, słowa
i ich autorzy. Cóż bardziej nędznego i opłakanego
jak ten opłotek odarty z pamiątek pokoleń?
Gdyby
nasi, polscy muzykolodzy raczyli zatem częściej
nakłonić ucha na ten trzask z paleniska, na ten
chorał z ognia, zamiast opluwania naszego własnego
przypiecka, bo jest im nie w smak to, co bliskie
sercu, to ich biadolenie miałoby o tyle sens, o ile
na uczciwości wobec bicia drugiego zyskuje
samobiczowanie. Bodaj samobiczowanie muzyczne.
Andrzej
Marek Hendzel
|