Leży tu przede mną uwertura
do opery „Calmora” Karola Kurpińskiego, wydana
w 1950 roku. Sztychowana chyba w całości ręcznie,
ale dość ładnie. Wycofana z księgozbioru
Uniwersytetu Łódzkiego. Czemu? Może Kurpiński
nie cieszy się już wzięciem zupełnie. Zapomniany
do reszty. A może na miejsce tego leciwego wydania
ktoś dostarczył uniwersytetowi nowego, lepszego?
Już
w to wierzę. Muzyka nie jest nikomu potrzebna.
Partytury walają się tylko na półkach
bibliotecznych i są traktowane jak stalinowska
literatura prawiepiękna. Poniewierana jak prace
doktorskie generałów z tamtej epoki. Po prostu
jest to dla bibliotek makulatura.
A na
akademiach półki biblioteczne świecą pustkami.
Oczywiście pojedyncza partytura, kupiona jako
efemeryda gdzieś w antykwariacie, nie uratowałaby
tej sytuacji. Ale takie traktowanie muzyki, jako piątego
koła u wozu, nie napełnia człowieka wiarą w
powodzenie muzyki w Polsce. I żeby to było bodaj
to piąte koło, które ratuje człowieka z opresji,
gdy złapie gumę na trasie. A to jest dla
bibliotekarza nic. Śmieć, walający się po regałach.
Pewnie nikt w to nigdy nie zajrzał.
Ale
to mała sprawa. Zwykłe porządki biblioteczne.
Tylko czemu jest to wydanie utworu zapomnianego
przez prawie wszystkich, ale przekomponowanego przez
innego autora i dyrygenta, który dziś także jest
prawie zapomniany? Grzegorz Fitelberg w jakimś
sobie wiadomym celu przerobił ten utwór. Zapewne
lepiej wiedział, jakie treści muzyczne chciał
zawrzeć w nim Kurpiński. Zapewne przez cały wiek
leżały tylko po to, aby ktoś wreszcie dopatrzył
się w nim błędów, wymagających fachowej
korekty. Owego czystego i doskonałego kontrapunktu
i akordyki jakiegoś mędrka, tak chętnie
wykpiwanego przez autora tego utworu.
Fitelberg
jednak chciał go pokazać w jakikolwiek sposób. Bał
się może, że zarzucą mu wystawianie pracy
dyletanta, gdy po wieku oddziaływania na polską
nutę, górę wzięła pruska dokładność
akordowa, która chwilę potem rozsadziła muzykę
zupełnie. Przykro to stwierdzić, ale jak nic
przypomina się sytuacja z utworami Modesta
Musorgskiego poprawianymi przez pieczołowitego,
akademickiego naprawiacza Rimskiego-Korsakowa. Świat
lepiej zna poprawki tego ostatniego, niż partytury
oryginalne, które biją te poprawianki na głowę.
Marzy
się człowiekowi, żeby utwory oryginalne autorów
były pokazywane tak, jak je napisali, bez przemądrzałej
łapy poprawiacza, który w istocie jest jedynie
profanem. Zakrzyknąć można: „To Ficio robił coś
takiego?”. Moderatorzy wszystkich czasów, ugłaskiwacze
i ulizywacze to wy spapraliście więcej arcydzieł
i bodaj przyzwoitych prac, swoim bzdurnym popędem,
niż głucha pamięć pokoleń. A co muzyka ma z
tego? O muzyce trudno jest pisać, gdy się jej w
istocie nie zna, bo dotrwała do naszych czasów
jako przerysówka.
Andrzej
Marek Hendzel
|