Coby nie mówili, że to jaki
nieregularnik straszliwy, albo co lepsza przeuroczy,
albo przeuroczo-gburowaty, to powiem, co mnie
ostatnio zachwyciło. Ale, żeby nie przynudzić krócizną,
opowiem po kolei.
Kiedyś
musiałem dorobić klucz. Jak każdy, kto ma zamki w
drzwiach do siebie, obojętnie, co to było. Wchodzę
do ślusarza... bo gdzie miałbym iść, do
piekarni? I co słyszę? Wyją z głośnika. Ale jak
cudownie wyją. Co prawda to Niemry, albo lepiej
Niemiec to napisał, ale jak to napisał. Nie miał
dobrego rozeznania, co do przyjaciół, bo jak
paskudnie potraktował Nietzschego, ale pisać umiał.
Nie był to żaden ironizujący „Czas
Apokalipsy” (choć wolę jednak tytuł zgodny z
oryginałem „Apokalipsa teraz”), gdzie jego
muzyka została użyta jak wycie syren w roli
elementu wojny psychologicznej. Obok The Doors - jak
już wszyscy wiedzą – Wagner.
Ślusarz
grzecznie dorabiał mi klucz, a ja nieśmiało walę:
„A to co z tego głośnika leci?”. Ten na mnie
spojrzał jak na barana jakiego naburmuszonego i
odpala: „A to tak, ja sobie słucham. To „Pierścień
Niebelunga”.”. Oczki mi na podłogę ździebko
umknęły. „Co ja tu klucz przyszedłem dorabiać,
nie na wykład o niemieckiej operze.” – w myślach
tłamsiłem ten korowód. A może to był
„Zygfryd” – do dzisiaj nie jestem zbyt mocny w
wagneraliach.
Inną
razą przyszedłem, bo kluczy człowiek i ma tych
kluczy od za... trzęsienia, to tam słyszę
„Rigoletto”. A skąd to? Jeszcze Wagnera bym
rozumiał, przypadek, albo co. A tu teraz i Verdi.
Jakim cudem? Toż to nie akademia, albo apel poległych.
I tak sobie pleciemy i ten nagle: „Bo tutaj nie
jest żadne Bayreuth.”. A mnie nawiedziło i
odpalam: „No tak, ze względu na Goethego.”. Ten
się na mnie spojrzał. Ale nic, wyszedłem. Gdzieś
przy aucie zrozumiałem, o co chodzi. Nieco mi plasnęło
od przywitania dłoni z czołem. „Co ja tu, na miłe
życiu doczesnemu dionizje, wygaduję?” – pomyślałem.
Następną
razą już po grzecznym odszczekaniu tego pana od
Mefistofelesa, wyszło na jaw, że on słucha z
pasji a ja załóżmy z pasji i namiętnie popełniam
błędy, co innym językiem nazywa się kompozycją.
Po czasie, gdy się okazało, że takiego geniusza
od kluczy drugiego nie ma w promieniu kilkuset mil,
namówił mnie, abym sobie kupił Poradnik
Mechanika. „Każdy kto ma dom, musi mieć Poradnik
Mechanika.” - skwitował. Słuchajcie ludziska,
nie dajcie się zwariować, musicie kupić Poradnik
Mechanika, skoro ten skromny arcymistrz tak
twierdzi. Bylibyście większymi baranami niż piszący
te słowa, gdy pomylił Weimar z Bayreuth i Goethego
z Wagnerem, gdybyście nie mieli Poradnika
Mechanika. A skąd będziecie wiedzieli, jaki gwint
ma śruba od kibla? Zawołacie na ratunek hydraulika
z dyplomem informatyki i to z Paryża? Ten to wam
dopiero nawysmradza a na koniec rachunek będziecie
mieli aż do Missisipi.
Leży
tu koło mnie nożyk. Ale jaki nożyk. Takiego nożyka
nie ma żaden z Was – o przepraszam Państwa – z
Państwa. Zwykły narzędziowy Szwajcar z
kombinerkami. Nawiasem, pierwszy taki nóż zrobili
kiedyś Polacy, a jakiś tępy polski menadżerzyna
uniemożliwił jego produkcję masową. I po kilku
latach jakiś Amerykanin zrobił w swoim garażu
podobny model i opanował cały światowy rynek. A
na koniec Szwajcarzy z ich perfekcją i pedanterią
podrabiają Amerykańca. A o Polaku ani widu ani słychu.
I kto tu jest durniem? A ja mam ten nożyk po
poprawkach owego ślusarza. Fenomenalny. Nic nie
kaleczy, nic nie czepia się pazurów, wszystko
chodzi jakby skrzydeł dostało. A kroi jak. Oto, co
Polak potrafi. Wartość tego noża obecnie poza
jego zwielokrotnioną od tego tuningu wartością
materialną, ma także dla mnie wartość emocjonalną.
Tak tak, uważajcie, kocham ten nóż. Jak i wiele
innych noży. Mówię to na wszelki wypadek. Dostałem
go bowiem w prezencie za bezdurno od owego ślusarza.
Jest dla mnie jak medal Orderu Odrodzenia Polski. A
może i ważniejszy. Co mi zrobicie?
A
ostatnio mówimy o tym i owym. O Annie Netrebko, jej
różowej płyteczce i jej zmanierowanym geniuszu
scenicznym, o pogodzie, i znowu o jej przepięknych
jak bizantyjskie łuki brwiach. Od czasu Marii
Callas nie było takiej sopranistki. O tym jak Beczała
fenomenalnie beczy ze sceny. I ten wypala: „A
chciałem sobie kupić taki przewodnik „Tysiąc i
jedna Opera””. Był tam gdzieś, ale w Polsce
książki są za drogie.”. Wyszedłem, bo może
znowu zrobię jakąś wpadkę. Jako autor oper mam
prawo nie znać się na operze. I w te dyrdy do księgarni.
W jednej jest. Ofoliowany przewrotnie i to grubo.
Dwa tomidła. Rozbebeszyliśmy z paniami pomiędzy
regalidłami te tomidła... i po stargowaniu przysłowiowego
upuściku, wyszedłem z tym cackiem. Ani jednego zdjęcia,
ani jednego rysuneczku, żadnej chłamowej graficzki
komputerowej... tylko tekst. Zupełnie jak Poradnik
Mechanika – choć tam są rysunki, ale techniczne,
a nie minki – czysta wiedza. Czarujący wykwit.
„A to Polak napisał?” – chciałem wziąć
panie na naszą nieudaczność, aby zbić tę cenę.
I udało się. A tu, co widzę? Fenomenalna rzecz.
Żadnego bredzenia, żadnych skrótów. Wiedza na każdym
miejscu wzorowa. Pedanteria i dokładność
szwajcarska. Nawet o Niemcach. Piotr Kamiński,
autor tego opracowania, tego dzieła, tej opery o
operze, nie zmarnował czasu na obczyźnie. I dał
to najpierw na Zachodzie a potem w ojczystym języku.
Zatkało
mnie zupełnie. To teraz będę lepszy od mojego
kolegi ślusarza, który nie wydał na te tomidła.
Przeglądałem to do późnego wieczora. Na wyrywki
a to „Czarodziejski flet” Mozarta a to „Eros i
Psyche” Różyckiego. Wszędzie rzetelna wiedza i
jak na takie kompendium sporo wiadomości i czasem
nawet jakaś osobista refleksja, całkiem niczego i
zgrabniutka jaka. Co fakt, mam skrzywienie, bo wziąłem
na tapetę akurat te utwory, o których wiem bardzo
dużo. Ale nie zawiodłem się. Nie ma popeliny.
Gdzieniegdzie przydałby się malutki tuning jak z
tym nożem narzędziowym i będzie arcydzieło narzędziowe,
operowe wszechczasów.
I
dzwonię, choć to nieprzyzwoita pora, do kolegi ślusarza
i walę: „Ty nie skąp na tę książkę, a jak
nie, to ja Ci ją kupię.”. „Nie, nie.... ani mi
się waż” – odpowiada nieco zaspany głos w słuchawce.
„A co? Obudziłem Cię?” – pytam, że niby nie
wiedząc, co ludzie zwykle robią po nocy. „A
wiesz, pogadamy jutro.” – odpiera. „Ty kup
sobie ten poradnik, bo skoro kochasz operę to nie
skąp na to, co kochasz. Żyje się tylko raz.”
– dodałem i grzecznie się pożegnałem. Poszedłem
robić inne intrygujące rzeczy, jakie kompozytor
zwykł robić po nocy. Cisza, auta nie walą po
kratkach kanalizacyjnych, które jakiś polski
intelektualista nawsadzał na środku jezdni, a inny
intelekt puścił tabuny aut boczną ulicą – po
tych dziurach. O teraz – cisza, tylko Ty
czytelniku, albo, co ja plotę, przede wszystkim Ty
Czytelniczko, klawiatura, lekki poszum wentylatora i
myśli, które słychać. „Zaraziłeś mnie tą
operą, to teraz musisz sobie kupić ten
poradnik.” – dodałem na koniec.
A po
powrocie z wygnania od komputera patrzę, a tam
telefon dalej gada. Półtorej godziny – czyli
standardowy czas na Dziennik Muzyczny dziennie, albo
nocnie. Tamten był zaspany i nie wyłączył a piszący
te słowa zaaferowany tym poradnikiem. Będzie mnie
ten poradnik kosztował. Oj będzie. To co wytargowałem,
poszło razy trzy do operatora sieci komórkowej.
Ale co myślicie? Żałuję? Ani myślę. Poradnik
Piotra Kamińskiego „Tysiąc i jedna Opera”
powinien mieć w domu każdy, kto ma dom. A dla
tych, którzy domu nie mają, biblioteki publiczne
powinny pękać w szwach od takich poradników.
I
co, myślicie, że autor tych słów wstydzi się,
że mu się Niemce pomieszały, albo że miłością
do opery zaraził go dorabiający klucze ślusarz? A
czego ma się wstydzić? Miłości do rzeczy
wielkich i pięknych? W ten sposób wyciągnął z
szuflady tekst, nad którym siedział od jedenastu
lat i po dopisaniu pierwszej arii, napisał swoją
pierwszą operę o Archilochu z Paros, geniuszu, którego
wredne pokolenia raczyły zapomnieć. A potem już
jakoś poleciało. Czy autor tych słów ma się
wstydzić tego, że to kocha? Albo tego, że
instytucje muzyczne i teatry w Polsce są siermiężne
i mają niedouczonych menadżerów? Albo, że więcej
na ten temat można dowiedzieć się od kochającego
operę ślusarza niż od muzykologa z doktoratem? A
kogo to obchodzi, że muzykolodzy i menadżerowie to
miernoty? To ich problem nie opery. I czy autor
pisze te słowa, aby załapać się do przewodnika
Piotra Kamińskiego? Ależ autor załapie się na
ten przewodnik i tak, bo nie skąpi na to, co leży
tu przed nim teraz rozwarte rozkładówką w
harmonii pięknych kolumn bez nadmiaru pustki i światła
na stronie. Autor już tam jest, choć wy, Drodzy
Czytelnicy i Miłośnicy Opery, jeszcze o tym nie
wiecie. Jest tak, bo prosty ślusarz dorobił mu
klucz do serca tej tajemnicy i do Waszego serca także.
Andrzej
Marek Hendzel
|