Człowiek
zawala tyle spraw. Miałem opisać dziś to
wczorajsze piskanie – lepiej je uzasadniając.
Ale odsiedziałem dzisiaj w aucie swoją pokutę i
jakoś to wezmę na tapetę. Co mówię –
autor weźmie.
Słońce
przepięknie dziś świeci, choć zimnica gdzieś z
kręgu podbiegunowego, tam aż sponad Szwecji
najechała nas, zalewając zimnym acz rześkim
powiewem. Ponieważ w aucie jest jak w szklarni
– ciepło i przytulnie – zwłaszcza w słoneczny
dzień, siedziałem i próbowałem wyrzucić z pamięci
partię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego
Fletu” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Podaję pełną
tytulaturę, aby chociaż tym sposobem pozbyć się
tego skakania po dźwiękach, które znowu się
przypałętało przy pisaniu tego tekstu. Ale tam w
aucie, w tym cieple i z tą niecierpliwością
oczekiwania nagle słyszę jakieś rozkoszne dźwięki.
„Jakby coś mojego...” – palnąłem
sobie w głowie, w nieokiełznanej wyobraźni. Rozglądam
się, bo choć oskarżają mnie jacyś o wizje,
raczej takich omamów nie posiadam na stanie
magazynowym. I co widzę? Idzie dziewczynka i nuci
swoim delikatniutkim głosikiem jakąś melodyjkę.
Nie słychać dokładnie, bo odgłosy miasta
wdzierają się do wnętrza nawet na peryferiach.
„Co to za piosenka?” – rzuciłem
jakbym się pytał tego dziecka albo sam bawił się
w zgaduj zgadulę.
Czy
to kiedyś napisałem? A może to jest czyjeś? A może
dziecko po prostu szło sobie do domu i nuciło byle
co, co jej do głowy wpadło? Takie pastusze
improwizacje jakby je określił Karol Kurpiński.
Lekko nadmiarowe, ale zazwyczaj pełne czystego
podejścia do materii muzycznej. Zabawa dziecka w układacza
melodii. Może z tego dziecka wyrośnie kiedyś jakiś
nowy Hendzel. Też będzie siedziała gdzieś na
tarasie jakiejś kawiarni, albo na schodach bocznej
uliczki, która schodami urywa się dla ruchu kołowego,
chyba że jest to film w stylu złapali go i gonią
dalej, to wtedy schody są najbardziej widowiskowym
elementem kinematograficznym. I wtedy, tak sobie
siedząc, zasłucha się w czyjąś piosenkę,
jakiejś persony wieszającej pranie gdzieś na słońcu
w kamienicy obok, albo skuterzysty, wyjącego jakąś
arię jadąc w kasku przez ruchliwe skrzyżowanie. I
też sobie pomyśli: „A czyje to? E, to pewnie
Hendzel, bo wszędzie go teraz pełno.”.
I
tym sposobem melodia poniosła nas przez pola, drogi
do innego miasta, gdzieś do innych ludzi. Ale
uwaga, bo zawsze trzeba uważać. W oddali idzie dwóch
młodzieńców. I jeden wrzuca coś na dach garaży.
Jakąś torbę. Potem się rozchodzą. Pierwszy
ubiera swój zawiany kapturek i pomyka między
bloki. Drugi idzie pod górę w moją stronę. Też
kaptur nadział na łepetynę. Już chciałem spytać:
„Co żeście tam wrzucili na ten garaż?”.
Ale słyszę jakieś brzęczenie w rękach zielono
odzianego kapturzysty, jak mu tam piska jakiś hopający
pacanek. I widzę idzie ta, na którą czekam na tym
słońcu i na tym wygwizdowie, gdzie dzieciarnia podśpiewuje
motywy, jakby mi podpowiadała, co mam napisać i może
byłem świadkiem udanego przestępstwa małoletnich,
albo może wyrzucili tam swoje drugie śniadanie - i
też muzycznie się rozeszli po kościach miasta.
Ruszyliśmy...
I przypomniało mi się wczorajsze piskanie. Weźcie
tych biednych polskich piszczków na trasy ze sobą
do przeróżnych krajów, skoro nie umieją tu
utrzymać na miejscu swego liternictwa. Dajcie im
zarobić z tych funduszów reprezentacyjnych. I
dajmy na to w takiej Brazylii, albo Australii
zapiskają wam na jakiejś imprezie. Persony
reprezentujące lokalną władzę i interesy tamtych
krajów zasłuchają się w to piszczenie. Pomyśli
taki: „O, skoro tam tak umieją piszczeć, to
jakie towary mają na miejscu... Trza tam pojechać
i sprawdzić, wypatrzeć i wymacać.”. I
interes gotowy. Inwestorzy napłyną, zapewnią ruch
środków płatniczych. Wynalazek Fenicjan nie zatęchnie
w jakimś banku, ale będzie się kręcił. A
wszystko to od tego piskania. Ludzie, czy wy tam mózgów
nie macie w tych ministerstwach i poselstwach? Za
takie piskanie niejeden dałby się żywcem pokroić.
Andrzej
Marek Hendzel
|