Homer był muzykiem i to
wielkim. Jego frazy są jak wodospady, katarakty i
rozlewiska okolone bujnymi lasami i niezwykłymi górami.
Jego refreny są jak dzwony:
Gdy
ukończyli zaś pracę i była gotowa biesiada,
Sycili
się jadłem po równi a w bród, ile dusza zapragnie.
A potem to samo u bogów na
Olimpie, ale z innym akompaniamentem.
Tak to przez cały dzień ucztowali do słońca zachodu,
Sycąc się jadłem po równi a w bród, ile dusza zapragnie;
Na przecudnej formindze przygrywał im Fojbos Apollon,
Muzy zaś głosy wdzięcznymi śpiewały pieśni na zmianę.
Czy nie przedni koncert?
Krwawe acz zazdrosne panie głosy
wdzięcznymi śpiewają, obżartusy wśród śmiertelnych
i wśród bogów sycą się żarłem w sposób
zadziwiająco niejasny. Co znaczy „po równi a w bród,
ile dusza zapragnie”? Ot, problem do rozwałkowania
w duchu filozofii greckiej. Jak rozmowa o skalach
muzycznych i akordach. A może to powabny refren, który
rozumowi do niczego nie służy, ale ma być
chwytliwy... Mówiłem, że muzyk.
Andrzej Marek Hendzel
|