Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 16. 06. 2011 r.

 

 

 

Kupiłem, bo takie rzeczy kupuje się z wielkim trudem, książkę „Z dziejów polskiej pieśni solowej” Jerzego Gabrysia i Janiny Cybulskiej. A w istocie są to dwie książki w jednej, gdyż całość składa się z dwu części „Początki polskiej pieśni solowej w latach 1800-1830” pierwszego autora i „Romans wokalny w Polsce w latach 1800-1830” drugiego autora albo, jak kto woli, autorki. Wydawać by się mogło, że taka modna obecnie składanka, to coś więcej niż dawno już zapomniane mydło i powidło, ale z drugiej strony na okładce (która co ciekawe jest w istocie dziwną, bo przyklejoną do szczytu książki obwolutą) widnieje pieczęć księgarza, która przecenia ją. Było wiele takich pozycji – książkowych – które nie miały wzięcia w Polsce. Dziś są modne ohydne kartonidła z mydłem i powidłem z odrzutu w większości księgarń, które nieco szargają dobre imię książki jako takiej, dawniej był regał dla niechcianych odrzutków. Ta widać przestała sporo, bo nawet jeśli ktoś ją wziął, to na pewno nie po to, by ją przeczytać. Wszakże są w niej owe cudowne wady producenta, które od razu zdradzają intencje użytkownika. Dawniej i dzisiaj także spotykane, kartki, które zostały źle złożone i wyszły przed nożem gilotyny, obcinającej brzeg do równa. Założone nieco za krótko, nie zostały zatem rozcięte. A skoro w takim stanie dotrwały i doszły do rąk piszącego te słowa, stwarzają smutny obraz rzeczywistości czytelniczej w Polsce. Dają świadectwo tego, że tego nikt nie czytał, mimo obniżonej ceny.

 

Co skłoniło mnie do wzięcia jej jednak do ręki i słonego napiwku dla doręczyciela, a także uiszczenia za nią mimo dawno przebrzmiałej obniżki ceny? Chciałem poczytać o czasach początku XIX wieku i może przekonać się, że byli wtedy wybitni polscy autorzy, którzy płodzili pieśni oprócz Michała Kleofasa Ogińskiego, branego za naiwnego muzycznie pięknoducha i amatora. I o czym się przekonałem, mając już tę pracę? Pominę milczeniem wszelkie pomniejsze niedorzeczności, świadczące o tym, że cały ten wypracowany ton owej publikacji jest objawem zawiści i małości ludzi, którzy sami niczego nie tworzą, a gdy dopadną się kogoś, kto w swej epoce był kimś znanym, to zaraz wytkną mu setki pomyłek i zaniedbań. Nie będę próbował bronić starego Ogińskiego, bo nie miejsce tu na to teraz.

 

Ale napomknę tylko tytułem wprowadzenia, cytując tu słowa autorki owego opracowania o romansie:

 

„Romanse Michała Kleofasa Ogińskiego czy Antoniego Radziwiłła, jakkolwiek odcinają się dość wyraźnie od gatunków tzw. wielkiej muzyki, tworzonej w tym samym czasie przez zawodowych kompozytorów, są jednak mimo wszystko utworami muzycznymi skomponowanymi według pewnych założeń techniki kompozytorskiej obowiązującej muzyków współczesnych. Mierzone tą miarą, jaka reprezentowała przeciętny poziom techniki ówczesnych polskich kompozytorów zawodowych, nie stoją do niego w stosunku jakiejś rażącej sprzeczności, raczej wykazują tylko różnicę ilościową, reprezentowaną przez sam gatunek romansu wokalnego.”

 

Długo żyję na tym Świecie, ale takiej niedorzeczności nie czytałem dawno. Co to jest ów „przeciętny poziom techniki ówczesnych polskich kompozytorów zawodowych” w odniesieniu do autorów z początku XIX wieku? Kim byli owi przeciętni kompozytorzy zawodowi? I jak przeciętny musiał być ich poziom, że nie ma żadnych dokonań wartych wzmiankowania w ich dorobku kompozytorskim? Czy chodzi autorce o Elsnera albo o Kurpińskiego? Szczególnie ten ostatni dostawał od wszelkiej maści krytykantów za byle co. Jakim to był, według nich, amatorem i samoukiem. Jan Sebastian Bach i Wolfgang Amadeusz Mozart, by wymienić dwu najbardziej znanych samouków, to chyba miara szyta nie na rozumy takich speców od cudzej twórczości. Ciemna siła zawiści tli się podsycana bełkotem specjalistów. Niestety Ogiński znacznie wyrastał ponad przeciętność swoich nawet wyimaginowanych kolegów kompozytorów dlatego, że jego utwory nie straciły z nośności do dzisiaj. Są skrzętnie ukrywaną tajemnicą dla naszych zakompleksiałych muzykologów, ale w swej epoce cieszyły się znacznym wzięciem - jeśli nawet nie aż sławą - w całym Świecie cywilizowanym, a przynajmniej w Europie. W tym sensie nieporadność stylistyczna autorki w pisowni polskiej, nie będąca wszakże skutkiem jakiejś wątpliwego autoramentu stylizacji, ale raczej po prostu nieporadności pisarskiej, podsuwa prawdziwą odpowiedź – te utwory odcinają się od muzyki zawodowców tamtej epoki, po których ślad zaginął. Kiepściutkie płody zawodowych kompozytorów, którzy nie umieją wykrzesać ani odrobiny uczucia ze swej twórczości, poszły dawno do lamusa albo są już tylko podświadomym albo nieświadomym majakiem takich właśnie muzykologów. Od tego najlepiej się odciąć.

 

Ale jest jeszcze inny grzech i tego owocem jest dalszy ciąg cytowanego wywodu:

 

„Natomiast u Ksawerego i Amelii Ogińskich czy u Julii Grodzickiej daremnie szukalibyśmy tego przeciętnego poziomu techniki kompozytorskiej.”

 

A łącznie na ledwo trzech stronach tekstu wyraz dyletant i dyletancki jest wprost zawodowo odmieniany niemal na wszelkie sposoby. A kto tu świeci zadkiem swego dyletanctwa, jeśli nie autorka tego opracowanka? Ksawery Ogiński był autorem, który zmarł dość młodo. Napisał niewiele albo niewiele przetrwało, ale dzięki niemu Chopin nie wyjeżdżał z kraju, w którym nie komponuje się wcale i miał coś oprócz ludowości na muzycznym sumieniu Polski, co mógł wywieźć za granicę i tam sprzedać. Skoro w kraju tworzyli wyłącznie dyletanci lub autorzy, których miary nie sposób do czegoś na miejscu porównać, bo była tu pustynia kompozytorska, to o ich klasie powinien świadczyć wzgląd na tę pustkę. Ale gdyby to było wszystko, że rak jest rybą na bezrybiu, to skrzywdzilibyśmy tych autorów, bo niektóre z ich utworów – albo utworków, jak chcą nadąsani krytykanci szczególnie anonimowi – zachowały wyjątkową świeżość do dnia dzisiejszego. Ktoś, kto je po raz pierwszy słyszy, słyszy ton dziwnie ujmującej melodii, która tak rzadko gości w naszych sercach i naszej wszawej rzeczywistości muzycznej. Ale stek prymitywnego gadania o Amelii Ogińskiej a później Załuskiej, to przejaw małości i nędzy twórczej naszych czasów, gdzie swoją miałką postawą i miarką z supermarketu mierzy się coś, co nie przystaje ani do jednego ani do drugiego. Anglicy potrafią dać obraz swojej prowincjonalnej duszyczki XIX-towiecznej z ich ogrodami, dworami, plebaniami i muzykującymi panienkami, a my tkwimy w pustce umysłowej, jakby tych czasów w Polsce w ogóle nie było, albo jakbyśmy wstydzili się tego, że tacy ludzie wtedy się rodzili i czymś w końcu się wyróżniali. Ale porównywanie dwu melodyjek, które nie mają ze sobą żadnego związku i są podobne jak pekińczyk do owczarka podhalańskiego, choć się w końcu płodzą i krzyżują, to katastrofa umysłowa takich autorów wszelkiej maści głupawych opracowań.

 

Gdyby to można było podsumować słowami: „W ogóle tego nie mogę słuchać. Ja się nie dziwię, że ludzie nie kupili tej książki. Wystarczyło samo to, że wzięli ją do ręki. Dziwię się, że ty to kupiłeś.”. Gdyby tak było, to byłby miód na moje skołatane serce. Ale ludzie nie kupują książek o muzyce, bo ich to wcale nie interesuje, nie tylko dlatego, że miałki umysłowo i duchowo autorzyna napłodzi podobnych nonsensów, zbrzydzając im ten temat. Najprościej rzec: nie interesuje ich muzyka, bo ich nie interesuje. Ale przede wszystkim dlatego, że ich nikt nie porwał tym i nie zainteresował. Nawet dzisiejsze opracowania leżą często zarośnięte kurzem i to nie tylko o dawnych autorach, ale o tych teraz – i to nie tych o ambicjach przerastających często ich możliwości, ale tych prostych i przystępnych jak deszcz przy braku parasola. A tak krople deszczu mieszają się z łezką z oka i w oku - i nie przysparzają przynajmniej wstydu dorosłemu facetowi, że płacze nad losem ciemnego ludu, który tylko tego się dochował, że ma równie jak on sam – jego wysokość demos - ciemnych fachowców od muzyki.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

 

Do góry