Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 29. 01. 2011 r.

 

 

 

W zapisie z dnia 02. 05. 2009 roku napisałem, że Elsner posunął się do wywodu, że smak muzyczny Polaków w Warszawie się poprawił, gdy ta dostała się w ręce pruskie. Cóż, wydawać by się mogło,  że samym swoim zaborem Prusacy tak poprawili ten smak. A jak było naprawdę.

 

Do Polski, choć początkowo do Płocka, ale ostatecznie do Warszawy zesłano za karykaturowanie swoich pryncypałów niejakiego Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna. A kimże był ów Hoffmann? Autor sławnego „Dziadka do orzechów” i „Kota Mruczysława poglądów na życie”, ale przede wszystkim swoich „Opowieści”, które tak silnie potrafiły zapładniać umysły i wyobraźnię różnych twórców muzycznych. Ale przecież także autor kilku oper i całego mnóstwa utworów muzycznych – dziś prawie zapomnianych. On to właśnie sprawił, że w teatrze niemieckim w Warszawie zabrzmiał w porządnym wykonaniu Mozart i nawet Beethoven. Czy zatem to zasługa Prusaków. Owszem, dlatego, że go wyrzucili z Prus do Polski, jak Rusek wyrzucał ludzi na Sybir. I tu pośród dosyć nudnych prac biurowych, bo jako prawnik tym się tu zajmował, zajął się także muzyką.

 

Ale to tak, jakby oprawcę machającego nahajką uznać za dobrodzieja, tak w tym wypadku pruski biurokrata i tępy służbista, któremu nie podobały się rysunki swej facjaty wykonane przez Hoffmanna, jest Bogu ducha winny owej poprawie smaku. A tym bardziej jego wysokość pruskość w całej jej ciemnej i ciasnej okazałości. Dla samego Hoffmanna w końcu przedstawiciela palestry, szczytem filisterstwa była pruska palestra. On, który uganiał się za nowym tchnieniem dla sztuki, przy okazji pobytu w Polsce, zagrał cośkolwiek naszemu snobstwu. Dzięki zatem pruskim filistrom Warszawa usłyszała pięknie zagrane utwory pod dyrekcją Hoffmanna.

 

Czy zatem Elsner się mylił w swym osądzie tej sprawy? Może go pamięć opuściła, przy pisaniu swego „Sumariusza”. A może to wynik niechęci do samego Hoffmanna? Raczej nie wydaje się, bo wyraża się o nim w słowach dość przyjaznych. A może po prostu nie chciał wspomnieć o czymś, co ujęło by znaczenia jemu samemu. W końcu przyznanie tego, że trzyletni pobyt jakiegoś kolegi po fachu jedynie z nazwy, bo w końcu prawnika, mogło tak wpłynąć na ofertę muzyczną stołecznych instytucji muzycznych, to dla kogoś, kto się ma za jej najważniejszy element, byłoby poważnym zagrożeniem – muzycznym.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

 

Do góry