Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 24. 01. 2011 r.

 

 

 

Jesteśmy w Polsce jak dzieci bez rodzica. Co z tego, że wszystko wokół przybiera pozory normalności, gdy ta rzekoma normalność to po nocy nas straszące oczy szaleńca. I tak dobrze, że nikt nam nie nakłada kagańca na pysk. Ale żeby to był chociaż kaganek oświaty. Mamy się cieszyć, że w końcu nie musimy dobijać się czegoś, co nigdzie poza Polską nie było przez długie pokolenia nikomu odbierane.

 

Są tacy, którzy utrzymują, że jeszcze gorzej było na Litwie, w Estonii czy na Łotwie. Jeszcze gorzej? Pewnie tak, a nawet na pewno. Tylko pochodną czego było także to, co tam się działo? Jest pewna zmora społeczna, która gnębi prawdziwy rozwój bardziej niż cokolwiek innego. Jedni nazywają to profesorskim lobby inni akademickością. Trudno znaleźć akademickość w kraju, gdzie jedyna znana akademia pochodzi sprzed ledwie kilkuset lat. Tu można dopatrzyć się akademickości rachitycznej, małej i nijakiej.

 

Ale w muzyce ta akademickość widoczna jest na każdym kroku. Są trzy jej objawy: biografizm, asymilacja i degeneracja twórcza. Biografizm to pewnego rodzaju maniera, którą zauważy każdy, kto czytał biografie twórców muzycznych spisane w Polsce. Zaczyna się zwykle – co oczywiste – od daty urodzin. Potem następuje krótkie określenie, czy był cudownie uzdolniony czy może nie był. A zaraz następuje kardynalne studiował tu i tu i u tego i tego. To toczące jak rak opisanie osobowości na etapie jej kształtowania jest dla Polski warunkiem istnienia. Jakby ktoś się szaleju objadł. Poszukiwanie genezy ludzkiego talentu i wrażliwości w pedagogizmie. Asymilacja następuje w procesie transformacji twórcy, czasem nawet dość płodnego, w pedagoga, który ponownie kształci nowych adeptów, wciągając ich w łapska biografizmu. Degradacja pierwiastka twórczego nie jest tu zakładana, ale treść wątku stanowi możliwość pozyskania nowego członka aparatu wpisanego z nogami do stylu biografii muzycznej. A na koniec idzie degradacja twórcza, która jest w istocie pierwszoplanowym bohaterem tego procederu, ale o której nikt nie mówi, skupiając się na wyliczeniu listy twórczych dokonań autora. Papier przyjmie wszystko, gorzej, gdy zaczyna się człowiek zapoznawać z tymi płodami i osiągnięciami.

 

Taki moloch wypacza obraz całości, kreując małych zawistników, którzy zamiast o twórczości rozprawiają o czyichś włosach, garniturach i o tym jak ten zasiada. Twórczość, zakatrupiona tym odorem, miesza w mózgach nielicznych szczęśliwców, którzy nie wpisują się do tego prądu, do tego poprawnego muzycznie nurtu. Spławny całą szerokością swojego koryta nie dostrzega tego, co istotne w twórczości, skupiając się na dokonaniach biograficznych i pustce wewnętrznej.

 

Nikt tu nikogo nie oskarża o cokolwiek, a już zupełnie autor tej wypowiedzi. Jest jak jest. Skoro to pasuje tej zgadze, która tym sposobem kształci kadry, jej problem. Bezgłowego tworu nie sposób zwalczyć, chyba że środkami ochrony roślin. Zastanawianie się nad problemem: Czy w takich okolicznościach warto się kształcić? – jest jałowym tematem do jeszcze bardziej jałowej dyskusji. Twórczość nie jest pochodną takiego kształcenia. A takie traktowanie sprawy jest wypadkową małości ludzkiej. Twórczość to dar od Boga, albo, jak kto woli, od Muz.

 

Stąd nie kształcę się, ale się zniekształcam. Na pewno w oczach takiej optyki, która wizję zastępuje wyuczonym trybem. I nie mam wygórowanych pretensji do nikogo, bo jak można mieć wielkie pretensje do małego człowieka. Podobnie jak nie można mieć żalu do korowodu kukiełek wlokącego się za cudzą trumną.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

Do góry