A idąc
dalej za tym tropem, różnica między wyśpiewać
a wyśmiewać to także tylko jedna literka.
Podobnie jak zaśpiewać i zaśmiewać
(się).
Co
powiedzieć? Obrazić się na publiczność? To tak
jakby obrazić się na ptaki na wietrze. Ale ból oczu
dla czegoś lub kogoś, kto na opak rozumie twoje słowa,
to raczej niezbyt budujące. A z drugiej strony –
nadmierny poklask, to totalna demoralizacja. I nawet
nie od moralności, ale od morale.
Upadek ducha walki.
Nikt
tu przecież Joyce’a nie śpiewał, ani nie udawał
Homera. Zwykła, prosta niezbyt otwarta spowiedź. Czy
to jakiś rodzaj konfesyjności? Raczej rozmowa z kimś
w przedziale kolejowym. Spotyka ktoś kogoś pierwszy
raz i jest małe prawdopodobieństwo, że spotka go po
raz kolejny. Mówi o czymś, nawet pojawiają się
jakieś emocje. Hendzel jest mistrzem wywoływania
emocji. Krajobrazy migają, miasta odpływają. Potem
wstają: „Tu stacja końcowa.” – i wychodzą. Każdy
idzie w swoją stronę. Lekkie zażenowanie, że aż
tyle potrafiło się powiedzieć obcej osobie. Nie
umiało się zwierzyć bliskim i przyjaciołom, a komuś
ze skórzaną walizką – i owszem.
Na
schodku wagonu jeszcze umykające przed wzrokiem:
„Do widzenia.”. A potem już normalka. Klucze
przytroczone do kółka. Żadnych muzycznych analogii.
Zwykła sprawa. Swoje sprawy i swoje opłotki. Choćby
to był i Teatr Wielki, albo inna drabina. Bodaj to była
drabina jakubowa.
Lutnię
nastroić, lirę z kołka ściągnąć. Popatrzeć się
na stare drzewo za oknem. Kawę sobie zrobić. I kichać
na tłum w teatrze, wynudzony albo zafascynowany. Nikt
tu nikomu nie kazał zapłacić za bilet. Nie było
obowiązkowego programu nawet do przewertowania a tym
bardziej do przeczytania.
Co też
ten autor plecie, wszak cały ten dziennik trzeba było
przeczytać. Byli wierni czytający. Jak ptaki
przylatujące co dzień do wystawionego karmnika.
Tylko czemu autor czuje się przez to jak zwłoki
grzebane w starożytnej Persji? Ptaki roznoszą jego
strzępy, być może, że po niebie. Ale to tylko
powietrze.
A może
autor ma na to nie zwracać uwagi, jak na powietrze.
Ale jak nie zwracać uwagi, kiedy nim się oddycha i
bez niego człowiek umrze w kilka minut. Pozostawmy te
pytania bez odpowiedzi. A może autor zamienia właśnie
ten tekst na słowo drukowane. Przewrotnie, odwrotnie,
na przekór. Może opatrzy go przypisami, ale niezbyt
wieloma. Może błędy poprawi, literówki wredne, które
tak sensowi potrafią namieszać, jak już wspominał
z tym wyśpiewywaniem. A może dodatkowo
poindeksuje tych biednych, których tyknął albo
napomknął o nich, bo do książki bez indeksu w ogóle
nie warto zaglądać, choć romans ciągle trzyma się
dobrze. I dzieci poety.
Jakiś
dureń leży na plecach, wierzga nogami w powietrzu,
napełniając go odorem zupełnie nie francuskim i
chichra jak osioł. Zamiast doczekać się pieśni
doczekał się pleśni. Obił swoje cztery boki
i dwa pozostałe deską. I niosą go teraz przez
miasto, jako nowego bohatera ulicy. Jego nogi zadarte
trzeba było zgnieść, jak opór głupoty. Albo
poczekać, aż zwłoki znowu przestaną być sztywne.
Trup
muzyczny, oto wszystko, czego się można doczekać w
takiej niecierpliwości, nadąsaniu i opryskliwej
pogoni za wiedzą. Szybko i do celu. Ale to jak z miłością.
Usiadł motylek na chwilę, zamachał skrzydełkami i
odleciał. I tyle było po motylku. Latawiec, jak go
nazywają. Jak przyszedł tak i wyparował.
A tu
szło o muzykę, nie o zgrabną stylistykę, o ładne
ozdobniki, nie o to, że z byle powodu użyje się
tego słowa klucza. Nie o sforsowanie jakiegoś zamka,
jakiejś niedosiężnej i stale umykającej fortecy.
Fortecę należy zostawić w spokoju, a zdobywać
stolice i pokonywać armie. Fortece same wpadną potem
w ręce, jak ptaki nieloty – wystarczy potrząsnąć
drzewem, a spadną na ziemię jak jabłka. Okrutne
polowanie – ale bardzo skuteczne.
Nie
pokona się zachowawczej siły muzyków po różnych
norach pisaniem. Muzyk nie czyta. Gdy zobaczy coś, co
jest jak broszurka, ledwo jak zeszyt nutowy, byle to
napisał jakiś muzyk, to zaraz gęba rozdziawiona:
„To on napisał książkę.”. Ano pisał koncerty,
symfonie a nawet jakieś mazurki spotworniałe, to co
za sztuka palnąć taką przydługą mówkę?
I w
ten sposób dobrnęliśmy do końca. Powinien być
mocny finał. Jakiś akord, jakaś mocna koda z
klasycznym rozwinięciem harmonicznym. A tu proszę,
jakby pociąg znikał – niknąc w horyzoncie, w
planach, które zarysowała wilgoć w powietrzu,
drzewa i krzaczory przy torach. Jego mgliste światełko
jakby gasnąca świeczka, jak dopalający się
ostatkiem iskry knot.
„I
tu mamy autora.” – wrzasną wierzgający giczołkami
– „Sam wie, że knota popełnił.”. Ano, jego
grzech na jego głowę. Dogasający knot to zawsze
nadzieja na nowy płomień. A kto nie zapalił nigdy
nawet świeczki nad samym sobą, co w tej powodzi
egoizmu i egocentryzmu powinno być powszechnie
stosowaną praktyką, ten co wie o knocie?
W mroku w lepkiej atmosferze
nadąsania zapach parującej świeczki jest
przynajmniej wspomnieniem po dobrze spędzonym
wieczorze, dobrym trunku, jadle i wyśmienitym
towarzystwie – przy którym nie zbrakło genialnej
muzyki.
Andrzej
Marek Hendzel
|