Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 13. 04. 2009 r.

 

 

 

Napiszę dziś o Fryderyku. O tym prawdziwym - z Żelazowej Woli. W liście do Juljana Fontany pisanego z Palmy, 28 grudnia 1838 roku wymienia całe mnóstwo wydawców w tym: Schlesingera i Probsta. Słowa takie jak „pies”, „Żyd” nie wyszły spod innego pióra, niż Chopina. Ale na koniec daje perełkę: „Wszystkie te wszy mnie teraz mniej kąsają.”. Tym razem cytuję dosłownie. Co uprawia Chopin w tym liście? Czyżby antysemityzm? A nie lepiej prosto pomyśleć i ocenić fakty?

 

Wszystko z wydania: „Listy Fryderyka Chopina” zebranego przez Henryka Opieńskiego i wydanego nakładem Jarosława Iwaszkiewicza i „Wiadomości Literackich” w Warszawie 1937 roku. Nikt już wtedy jego listów nie poprawiał, nie ugłaskiwał jego języka mocno podkreślającego emocjonalny stosunek do przeróżnego rodzaju szalbierzy. A tym bardziej jeszcze nie cenzurował. To, co pozostało, jest na kartach tej książki.

 

Autorowi mocno się ona już rozlatuje, ale do introligatora nie idzie, bo szkoda tego ulotnego ducha czasu dawno minionego, a po sklejeniu ten duch byłby jak uładzone pismo jakiegoś świętoszkowatego moralisty, który widzi tylko swój mały interesik. Złodziejstwo wydawnicze, nierzetelność różnych redaktorzyn, to kula u nogi twórców od zarania dziejów. Każdy z nich pragnie okraść autora, aby napaść swój portfel. Niech autor zdycha, byle wydawca miał wszystko, co jest do życia potrzebne. I gdyby taka wsza umiała spożytkować te środki na coś przydatnego. Ale nie, on usiądzie sobie na Riwierze popijając drinki z palemką.

 

Ale zaraz potem usłyszy się, że to Chopinowi palma odbiła, bo pisał ten list z Palmy. Zatem zacytujmy co innego. „On mnie adoruje bo mnie odzierywa. O pieniądze tylko z nim się dobrze umów i nie dawaj manuskryptów, jak tylko za gotówkę. Pleyelowi posyłam reconnaissance. Dureń, czy mnie albo Tobie nie wierzy. Mój Boże, trzeba koniecznie z łajdakami mieć do czynienia!”. Słowo odzierywa powinno wrócić do słownika potocznego dla określenia procederu takich jegomości. Jest to także fragment listu do Juljana Fontany dany z Marsylii 17 marca 1839 roku. I w niedzielę.

 

W nim to wydawca Pleyel obmawia Schlesingera także wydawcę, aby potem robić, co się chce, z utworami Chopina. Doi z niego, ile się da. Ustawiczne kłopoty z takimi łajdakami, jak ich określa słownictwo Fryderyka, to stały element jego życia. A przecież nie tylko jego. Wymieniać by można całe setki przykładów.

 

Dzisiaj, przy koślawym prawie autorskim w Polsce, każdy autor jest narażony na nikczemność wydawcy, gdyż ustawodawca zapomniał o stworzeniu instytucji (prawnej) gwarantującej autorowi autorstwo po złożeniu manuskryptu u wydawcy. Dla prawa liczy się tylko moment wydania dzieła, a nie złożenia do wydawcy. Ustawa zakłada, że wydawca będzie trzymał się twardych reguł rządzących zawodami zaufania publicznego i nie powierzy treści tych prac nikomu, bez wiedzy i zgody autora. Nawet jeśli ich nie zamierza opublikować czy w jakiś inny sposób za zgodą autora wykorzystać. Ustawa naiwnie wierzy w uczciwość wydawców, czyli tych, przeciwko nieuczciwości których została stworzona.

 

I autor przynosi swoje dzieło, dziełko albo najmniejszą nawet drobnostkę, przekazuje potencjalnemu wydawcy i nie wie, czy ten zrobi z niego użytek uczciwie, czy opublikuje je jak chce i kiedy chce, nie licząc się wcale z prawami autora. A jeszcze gdy taki typek publikuje czyjąś pracę, próbując ośmieszyć autora w oczach jakichś, często przypadkowych ludzi. I potem wrzeszczy, że go na sąd kapturowy wiodą, gdy mu autor przygadanie, że naruszył prawo autorskie. Hipokryzja takich panów nie zna granic, oni nie zlekceważą żadnej okazji, żeby załatwić swoje małe interesiki. Dla nich nie liczy się nic, oprócz zysków, jakie mogą mieć na autorze, który w ich mniemaniu służy im tylko do tego, żeby im się lepiej powodziło. I przy tym szminkują się ohydną farbą, aby obnosić się ze swoją rzekomą misją dla dobra kultury. Co za bezwstyd w podłości i nikczemności. Oni - obrońcy twórców.

 

Niech, kto chce, sam sobie szuka inspiracji do tego tekstu wśród współczesnych wydawców w Polsce. Nie ma ich zbyt wielu w dziedzinie, której poświęcony jest ten Dziennik. Zakłamane towarzystwo wzajemnej adoracji znalazło sobie obrońcę w rękach złodzieja, który czuje się w moralnym obowiązku pouczać autorów, wykonawców, media publiczne i skromnych odbiorców muzycznych. Przychodził taki do autora podpisanego pod tym tekstem setki razy, nękając go ciągłym utyskiwaniem na muzyków, redaktorów radiowych, sprzedawców muzycznych i cały kraj, a na koniec biadoli, że mu autor wytknął publicznie, że to jego postępowanie to tandetne reklamiarstwo, aby zbić fortunę na słabości środowiska muzycznego w Polsce.

 

Gdyby autor niniejszych słów nie przerwał tego nękania, byłby musiał się poddać jakieś kuracji, taki na niego wywarło wpływ pozoranctwo owego łajdaka, jakby go określił Fryderyk. Ale przecież to autor tych słów jest łajdakiem, bo ośmiela się wypowiedzieć te słowa, naruszając świętość świętej krowy na nędznym rynku muzycznym w Polsce. Ale jak nazwać kogoś takiego, kto żeruje na tej nędzy muzycznej w kraju, kto perfidnie wysysa wszystko wokół i to z żalami, że mu tak mało wyssać pozwalają? Może przyjacielem muzyki, mecenasem, sponsorem wydarzeń muzycznych albo misjonarzem muzycznym?...

 

Kto chce być głupi i udawać, że to drobiazg, to jego sprawa. Ale rynek jest właśnie dlatego taki nędzny, bo pełno jest na nim takich cwaniaków, którzy kombinatorstwem, kłamstwem i złodziejstwem okradają autorów. Od autora okładki do lizaka po autora arcydzieła, co nie zmienia faktu, że i papierek do lizaka może także być arcydziełem, gdy ma za sojusznika zwyczajnego, normalnego kupującego projekt i tegoż lizaka. Zdemoralizowany typol, który pluje na tych, których okrada, to najgorszy rodzaj wszawego łajdactwa, jaki istnieje. To pasożyt, który zagnieździł się w mózgu społeczeństwa i wyniszcza je od środka, doprowadzając w końcu do jego całkowitego paraliżu i śmierci.

   

I gdy teraz się dowie, że dostał ochłap po to, aby wziąć przynętę i obnażyć całe swoje załgane jestestwo, to niech chociaż walnie się w swoją tępą łepetynę i pomyśli następnym razem, żeby Hendzlowi nie włazić w drogę, bo mu ten da dowody takiej umiejętności pisarskiej, że zbaranieje i w te dyrdy z powrotem do Francyi albo innego pogoni Singapuru. O, miłe memu sercu Warszawianki, które nie dały się nabrać na takiego cwaniaczka. Kłaniam paniom do samej ziemi. Wyczuły kłamstwo, zdzierstwo i oszustwo na kilometr. Warszawianki potrafią jak żadne inne wykryć kombinatora i mu nie ulec. Nie zahodują na swej skórze żadnego takiego pasożyta. Niech tylko taki parazyt tknie Hendzlowi cokolwiek więcej, bez jego zgody, a zostanie po nim mokra plama.

 

Takie podmioty parazytologii zapędziły Chopina na tamten świat, gdy nie stać go było na należytą opiekę medyczną. Skonał otoczony bezradnymi ludźmi, którzy pomagali mu, jak umieli, gdy okradziony przez nieuczciwych wydawców wydał ducha na obczyźnie nie zdążywszy do końca sfancuzieć. A teraz takie załgane tałatajstwo wydawnicze zapleniło się w Polsce i poucza, i mędzi, aby kolejnego zagnać w zaświaty. Niedoczekanie. Niżej podpisany od takich jełopków niczego nie potrzebuje. Czego mogą go nauczyć, czego sam nie zdoła posiąść? I co mu są w stanie zaoferować? Takim jak te weszki strach powierzać kij od szczotki, bo nie wiadomo, jaki użytek z niego zrobią. Niech lepiej zawijają ogon i fruną na Riwierę ciągnąć pod palemką driny z palemką.

 

 

Andrzej Marek Hendzel